30.5.09

Czytanie. Czytanie?

Od kiedy pamiętam, lubiłam czytać.
Nie, właściwie nie od kiedy pamiętam. Bo miałam w życiu epizod, jako sześcioletnia dziewczynka, nauczania mnie głośnego czytania. Grrrr, szczerze tego nienawidziłam. Ofiarą procederu, oprócz mnie, był Lis Witalis albo raczej jego szelmostwa. O, w tym wydaniu

Pamiętam obawę mojej rodzinki: jak nie będziesz czytać po przynajmniej 5 minut dziennie głośno, to w ogóle nie będziesz lubiła czytać. Pomylili się. Czas pokazał, że nie znosiłam po prostu czytać głośno i pod presją.
Czytać uwielbiam, do tego stopnia, że dzień bez książki (a czasem takie bywają, bo przy dziecku czasu brak) albo przynajmniej gazety, jest dla mnie stracony. I tego nie zastąpią żadne ebooki, czytanie z internetu, książki audio. Nie ten klimat. Musi być książka, kontakt z papierem, zapach nowej książki albo pożółkłe kartki starej. Tak już mam.

Zawsze jakoś podświadomie, czasem nawet albo i często nierosądnie, dążę do wyrwania odrobiny czasu, by mieć go na czytanie.
Czytać, czytać, czytać.
Zauważyłam jednak, że mimo całej z czytania przyjemności, ciągle mam jakiś niedosyt, nawet jeśli czytam do nocy i w końcu zmęczona i śpiąca odkładam książkę. Ciagle czegoś mało. Mało i książek - tyle bym jeszcze chciała przeczytać - i mało tego nasycenia, tej przyjemności z czytania.
I tak ostatnio zupełnie niespodziewanie odkryłam, że to nienasycenie występuje u mnie zawsze, absolutnie zawsze, niezależnie od rodzaju książki, ale... znika, czego wcześniej nie zauważyłam, przy jednej jedynej książce, którą mieć muszę, która zawsze podróżuje ze mną wszędzie, książce, która najmniej rozumiem, a zarazem takiej, która pociąga mnie najbardziej - Biblii.


Ona karmi - to prawda - nie tylko duchowo, ale też intelektualnie i odczuciowo nawet. To jedyna taka, przy której czytaniu nie odczuwam intuicyjnie, że czegoś tej książce brak. Za to widzę, jak wiele brak mnie...
Biblia jest jak oddychanie, bez niej by się człowiek udusił.
Długo szukałam swojego sposobu, algorytmu jakiegoś, rozkładu na czytanie Biblii, bo instynktownie jakoś czułam, że trzeba czegoś więce niż znajdowanie fragmentów, korespondujących z moimi odczuciami i przeżywaniem świata danego dnia. Wreszcie znalazłam. Plan dwuletni. Jakoś to we mnie trafiło.
Mały przewodnik dopełnił w pewnym sensie reszty przygotowań (w pewnym sensie, bo jeszcze jest nieodłączna seria książek - jakże ciekawych dla mnie, filologa, prof. Anny Świderkówny). Wreszcie to:

Biblia

Modlitewniki



Bardzo to sobie cenię, choć na co dzień używam tradycyjnej Tysiąclatki (wydanie Biblii Tysiąclecia w opracowaniu benedyktynów tynieckich). Ale elektroniczna ( w moim przypadku też Tysiąclatka) jest niezastąpiona w podróży czy po prostu po to, by znaleźć coś w niej według wyszukiwarki, gdy jakiś cytat czasem człowiekowi gdzieś tam z pamięci wychynie, spokoju nie daje i trzeba przeczytać kontekst.


Tak czy inaczej, Biblia jest przygodą. I to ogromną. Ileż tam w niej historii takich, o które bym w życiu świętej Księgi nie podejrzewała - jak choćby ta o Racheli, która w siodle dromadera schowała bożki swego ojca, a gdy ten zawzięcie ich szukał i swoją córke podejrzewał, nawet wielbłoda chciał przeszukać, ona na siodło wskoczyła i powiedziałą, że z niego nie zejdzie, bo... ma comiesięczną kobiecą przypadłość.


Albo dwie siostry, zazdroszczące sobie i kłócące się o to , która jest lepsza - bo ta ma wiecej dzieci, a tamta za to ma synów itd. Albo Mojżesz, który wcale taki idealny, jak się wydaje nie był, bo na pustyni zwątpił, że Bóg ma moc wyprowadzic wodę ze skały. No i za karę nei wszedł do Ziemi Obiecanej, biedaczysko...


I w taka historię - poplątaną, zagmatwaną, ludzką - normalną wchodzi Bóg, który wcale tego robić nie musi. Ale chce. Czy to nie jest niesamowite?

A na koniec jako ciekawostka - pomyłki zecerskie w rozmaitych wydaniach Biblii - oj, dziwne rzeczy z tego wychodziły...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz