30.6.09

"Chleba i igrzysk..."

Tak, tak, dziś wspomnienie świętych Pierwszych Męczenników Kościoła Rzymskiego. Nie wiemy, ilu ich dokładnie było, nie znamy ich imion. Wiem jedno - na pewno istnieli, na pewno było ich bardzo, bardzo wielu, poddawanych torturom wyrafinowanym tylko za to, że ośmielili się wierzyć w Chrystusa, sprzeciwiając się tym samym cesarzowi rzymskiemu.
O pochodniach płonących, które robiono z chrześcijan, o rzucaniu ich na pożarcie lwom, o obarczaniu winą za wszystkie nieszczęścia w cesarstwie rzymskim pisze już rzymski historyk Tacyt.




Ani pod wpływem zabiegów ludzkich, ani darowizn cesarza i ofiar błagalnych na rzecz bogów, nie ustępowała hańbiąca pogłoska i nadal wierzono, że pożar był nakazany (przez Nerona]. Aby ją więc usunąć, podstawił Neron winowajców i dotknął najbardziej wyszukanymi kaźniami tych, których znienawidzono dla ich sromot, a których gmin chrześcijanami nazywał. Początek tej nazwie dał Chrystus, który za panowania Tyberiusza skazany został na śmierć przez prokuratora Poncjusza Piłata; a przytłumiony na razie zgubny zabobon znowu wybuchnął, nie tylko w Judei, gdzie się to zło wylęgło, lecz także w stolicy, dokąd wszystko, co potworne i sromotne, zewsząd napływa i licznych znajduje zwolenników. Schwytano więc naprzód tych, którzy tę wiarę publicznie wyznawali, potem na podstawie ich zeznań ogromne mnóstwo innych, i udowodniono im nie tyle zbrodnię podpalenia, ile nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu. A śmierci ich przydano to urągowisko, że okryci skórami dzikich zwierząt ginęli rozszarpywani przez psy albo przybici do krzyżów [albo przeznaczeni na pastwę płomieni i] gdy zabrakło dnia, palili się służąc za nocne pochodnie.



Na to widowisko ofiarował Neron swój park i wydał igrzysko w cyrku, gdzie w przebraniu woźnicy z tłumem się mieszał lub na wozie stawał. Stąd, chociaż ci ludzie byli winni i zasługiwali na najsurowsze kary, budziła się ku nim litość, jako że nie dla pożytku państwa, lecz dla zadośćuczynienia okrucieństwu jednego człowieka byli traceni. (Tacyt: Roczniki (Annales)XV)

Brzmi nieprawdopodobnie - jak fikcja. A jednak - było faktem...

29.6.09

Uroczystość świętych Piotra i Pawła

Dziś niech przemówi Noblista, fragmentami jednej z dwu moich ulubionych powieści (druga są "Nędznicy" Wiktora Hugo...
"O brzasku następnego dnia dwie ciemne postaci posuwały się drogą Apijską ku równinom Kampanii. Jedną z nich był Nazariusz, drugą Piotr Apostoł, który opuszczał Rzym i męczonych w nim współwyznawców. Niebo na wschodzie przybierało już leciuchny odcień zielony, który z wolna, coraz wyraźniej bramował się u dołu barwą szafranną. Drzewa o srebrnych liściach, białe marmury willi i łuki wodociągów, biegnące przez równinę ku miastu, wychylały się z cienia. Rozjaśniała się stopniowo zieloność nieba, nasycając się złotem. Za czym wschód zaczął różowieć i rozświecił Góry Albańskie, które ukazały się cudne, liliowe, jakby z samych tylko blasków złożone. Świt odbijał się w drżących na liściach drzew kroplach rosy. Mgła rzedła odkrywając coraz szerszy widok na równinę, na leżące na niej domy, cmentarze, miasteczka i kępy drzew, między którymi bielały kolumny świątyń.


Kadr z filmu Quo vadis (reż. J. Kawalerowicz, 2001, wszystkie kadry z tego filmu)


Droga była pusta. Wieśniacy, którzy zwozili jarzyny do miasta, nie zdążyli jeszcze widocznie pozaprzęgać do wózków. Od płyt kamiennych, którymi aż do gór wyłożony był gościniec, szedł w ciszy odgłos drewnianych postołów, jakie podróżni mieli na nogach. Potem słońce wychyliło się przez przełęcz gór, ale zarazem dziwny widok uderzył oczy Apostoła. Oto wydało mu się, iż złocisty krąg, zamiast wznosić się wyżej i wyżej na niebie, zsunął się ze wzgórz i toczy się po drodze. Wówczas Piotr zatrzymał się i rzekł: - Widzisz tę jasność, która zbliża się ku nam? - Nie widzę nic - odpowiedział Nazariusz. Lecz Piotr po chwili ozwał się przysłoniwszy oczy dłonią: - Jakowaś postać idzie ku nam w blasku słonecznym. Do uszu ich nie dochodził jednak najmniejszy odgłos kroków. Naokół było cicho zupełnie. Nazariusz widział tylko, że w dali drżą drzewa, jakby je ktoś potrząsał, a blask rozlewa się coraz szerzej na równinie. I począł patrzeć ze zdziwieniem na Apostoła. - Rabbi! Co ci jest? - zawołał z niepokojem. A z rąk Piotra kostur podróżny wysunął się na ziemię, oczy patrzyły nieruchomo przed siebie, usta były otwarte, w twarzy malowało się zdumienie, radość, zachwyt. Nagle rzucił się na kolana z wyciągniętymi przed się ramionami, a z ust jego wyrwał się okrzyk: - Chryste! Chryste!... I przypadł głową do ziemi, jakby całował czyjeś stopy. Długo trwało milczenie, po czym w ciszy ozwały się przerywane łkaniem słowa starca: - Quo vadis, Domine?...
Aut. Piotr Stachiewicz

I nie słyszał odpowiedzi Nazariusz, lecz do uszu Piotrowych doszedł głos smutny i słodki, który rzekł: - Gdy ty opuszczasz lud mój, do Rzymu idę, by mnie ukrzyżowano po raz wtóry. Apostoł leżał na ziemi, z twarzą w prochu, bez ruchu i słowa. Nazariuszowi wydało się już, że omdlał lub umarł, ale on powstał wreszcie, drżącymi rękoma podniósł kij pielgrzymi i nic nie mówiąc zawrócił ku siedmiu wzgórzom miasta. Pacholę zaś, widząc to, powtórzyło jak echo: - Quo vadis, Domine?.. - Do Rzymu - odrzekł cicho Apostoł. I wrócił. Paweł i wszyscy wierni przyjęli go ze zdumieniem i z trwogą. Lecz on na wszystkie pytania odpowiadał im tylko z radością i spokojem: - Panam widział! I tegoż jeszcze wieczora udał się nauczać i chrzcić tych, którzy chcieli się skąpać w wodzie życia. I odtąd co dzień ciągnęły za nim liczniejsze tłumy. Zdawało się, że z każdej łzy męczeńskiej rodzą się nowi wyznawcy i że każdy jęk na arenie odbija się echem w tysiącznych piersiach.



Cezar pławił się we krwi, Rzym i cały świat pogański szalał. Ale ci, którym dość było zbrodni i szału, ci, których deptano, ci, których życie było życiem niedoli i ucisku, wszyscy pognębieni, wszyscy smutni, wszyscy nieszczęśni przychodzili słuchać dziwnej powieści o Bogu, który z miłości dla ludzi dał się ukrzyżować, by odkupić ich winy.



Odnajdując zaś Boga, którego mogli kochać, odnajdowali to, czego nie mógł dać dotychczas nikomu świat ówczesny - szczęście z miłości. (...)


Rybak, zwykle pokorny i pochylony, szedł teraz wyprostowany, wyższy wzrostem od żołnierzy, pełen powagi. Nigdy nie widziano w postawie jego tyle majestatu. Zdawać by się mogło, iż to monarcha posuwa się, otoczony przez lud i żołnierzy. Ze wszystkich stron podniosły się głosy: "Oto Piotr odchodzi do Pana." Wszyscy jakby zapomnieli, że czeka go męka i śmierć. Szli w uroczystym skupieniu, ale w spokoju, czując, że od śmierci na Golgocie nie stało się dotychczas nic równie wielkiego i że jako tamta odkupiła świat cały, tak ta ma odkupić to miasto.
Po drodze ludzie zatrzymywali się ze zdziwieniem na widok tego starca, wyznawcy zaś, kładnąc im ręce na ramiona, mówili spokojnymi głosami: "Patrzcie, jako umiera sprawiedliwy, który znał Chrystusa i opowiadał miłość na świecie." A owi wpadali w zadumę, po czym odchodzili mówiąc sobie: "Zaprawdę, ten nie mógł być niesprawiedliwy. Po drodze milkły wrzaski i wołania uliczne.



Orszak posuwał się wśród domów świeżo wzniesionych, wśród białych kolumn świątyń. nad których naczółkami wisiało niebo głębokie. ukojone i błękitne. Szli w ciszy czasem tylko zabrzęczały zbroje żołnierzy lub podniósł się szmer modlitw. Piotr słuchał ich i twarz jaśniała mu coraz większą radością, albowiem wzrok jego zaledwie mógł ogarnąć owe tysiące wyznawców. Czuł, że dzieła dokonał, i wiedział już, że ta Prawda, którą całe życie opowiadał, zaleje wszystko jak fala i że nic już powstrzymać jej nie zdoła. A tak myśląc, podnosił oczy ku górze i mówił: "Panie, kazałeś mi podbić ten gród, który panuje światu, więcem go podbił. Kazałeś mi założyć w nim stolicę swoją, więcem ją założył. To Twoje miasto teraz, Panie, a ja idę do Ciebie, bom się spracował bardzo."
Przechodząc więc koło świątyń mówił im: "Chrystusowymi świątyniami będziecie." Patrząc na roje ludzi, przesuwających się przed jego oczyma, mówił im: "Chrystusowymi będą wasze dzieci sługami." I szedł w poczuciu spełnionego podboju, świadom swej zasługi, świadom mocy, ukojony, wielki. Żołnierze poprowadzili go przez most Tryumfalny, jakby mimo woli dając jego tryumfowi świadectwo, i wiedli dalej ku Naumachii i cyrkowi.




Wierni z Zatybrza przyłączyli się do pochodu i uczyniła się gęstwa ludu tak wielka, iż centurion, przywodzący pretorianom, domyśliwszy się wreszcie, iż prowadzi jakowegoś arcykapłana, którego otaczają wierni, zaniepokoił się zbyt małą liczbą żołnierzy. Lecz ani jeden okrzyk oburzenia lub wściekłości nie ozwał się w tłumie. Twarze były przejęte wielkością chwili, uroczyste i zarazem pełne oczekiwania, niektórzy bowiem wyznawcy przypominając sobie, iż przy śmierci Pana ziemia rozstępowała się z przerażenia, a umarli podnosili się z grobów, myśleli, że i teraz nastąpią może jakieś znaki widome, po których nie zatrze się przez wieki śmierć Apostoła. Inni mówili sobie nawet: "A nuż Pan wybierze godzinę Piotrową, aby zstąpić z nieba, jako był przyobiecał, i uczynić sąd nad światem." W tej zaś myśli polecali się miłosierdziu Zbawiciela.
Ale naokół było spokojnie. Wzgórza zdawały się wygrzewać i odpoczywać w słońcu. Pochód zatrzymał się wreszcie między .cyrkiem a wzgórzem Watykańskim. Żołnierze wzięli się teraz do kopania dołu, inni położyli na ziemi krzyż, młoty i gwoździe, czekając, póki przygotowania nie zostaną ukończone, tłum zaś, cichy zawsze i skupiony, klęknął naokół. Apostoł, z głową w promieniach i złotych blaskach, zwrócił się po raz ostatni ku miastu. Z dala, nieco w dole, widać było Tyber świecący; po drugim brzegu pole Marsowe, wyżej mauzoleum Augusta, niżej olbrzymie termy, które Nero właśnie był wznosić począł, jeszcze niżej teatr Pompejusza, a za nimi miejscami widne, miejscami zakryte przez inne budowy Saepta Julia, mnóstwo portyków, świątyń, kolumn, spiętrzonych gmachów i wreszcie hen, w dali, wzgórza oblepione domami, olbrzymie rojowisko ludzkie, którego krańce niknęły w mgle błękitnej, gniazdo zbrodni, ale i siły, szaleństwa, ale i ładu, które stało się głową świata, jego ciemięzcą, ale zarazem jego prawem i pokojem, wszechpotężne, nieprzemożone, wieczyste. Piotr zaś, otoczony żołnierzami, spoglądał na nie tak, jakby spoglądał władca i król na swe dziedzictwo.




I mówił: "Odkupioneś jest i moje." A nikt, nie tylko między żołnierstwem kopiącym dół, w który miano wstawić krzyż, ale nawet między wyznawcami, nie umiał odgadnąć, że istotnie stoi między nimi prawdziwy władca tego grodu i że miną cezarowie, przepłyną fale barbarzyńców, miną wieki, a ów starzec będzie tu panował nieprzerwanie.
Słońce chyliło się jeszcze bardziej ku Ostii i stało się wielkie i czerwone. Cała zachodnia strona nieba poczęła płonąć blaskiem niezmiernym. Żołnierze zbliżyli się do Piotra, by go rozebrać. Lecz on, modląc się, wyprostował się nagle i wyciągnął wysoko prawicę. Oprawcy zatrzymali się jakby onieśmieleni jego postawą; wierni zatrzymali również oddech w piersiach, sądząc, że chce przemówić, i nastała cisza niezmącona. On zaś, stojąc na wyniesieniu, począł wyciągniętą prawicą czynić znak krzyża, błogosławiąc w godzinie śmierci: - Urbi et orbi! A w ten sam cudny wieczór inny oddział żołnierzy prowadził drogą Ostyjską Pawła z Tarsu ku miejscowości zwanej Aquae Salvia. I za nim również postępowała gromada wiernych, których nawrócił, a on poznawał bliższych znajomych, zatrzymywał się i rozmawiał z nimi, gdyż jako obywatelowi rzymskiemu, straż okazywała mu większe względy. Za bramą, zwaną Tergemina, spotkał Plautyllę, córkę prefekta Flawiusza Sabinusa, i widząc jej młodą twarz zalaną łzami, rzekł: "Plautyllo, córko Zbawienia wiecznego, odejdź w pokoju. Pożycz, mi tylko zasłony, którą zawiążą mi oczy w chwili, gdy będę odchodził do Pana." I wziąwszy zasłonę szedł dalej, z twarzą tak pełną radości, z jaką robotnik, który przepracował dobrze dzień cały, wraca do domu. Myśli jego, podobnie do Piotrowych, były spokojne i pogodne jak owo niebo wieczorne. Oczy patrzyły w zamyśleniu na równinę, która ciągnęła się. przed nim, i na Góry Albańskie, zanurzone w świetle. Rozpamiętywał o swoich podróżach, o trudach i pracy, o walkach, w których zwyciężał, i kościołach, które po wszystkich ziemiach i za wszystkimi morzami założył, i myślał, że dobrze zarobił na spoczynek. I on także dzieła dokonał. Czuł, że siejby jego nie rozwieje już wiatr złości. Odchodził z tą pewnością, że w walce, którą jego Prawda wypowiedziała światu, ona zwycięży, i niezmierna pogoda zstępowała mu do duszy. Droga na miejsce stracenia była daleka i wieczór począł zapadać. Góry stały się purpurowe, a podnóża ich zapadały z wolna w cień. Trzody wracały do domów. Gdzieniegdzie szły gromadki niewolników z narzędziami pracy na ramionach. Przed domami na drodze bawiły się dzieci spoglądając z ciekawością na przechodzący oddział żołnierzy. W tym zaś wieczorze, w tym przezroczym złotym powietrzu był nie tylko spokój i ukojenie, ale jakowaś harmonia, która z ziemi zdawała się podnosić ku niebu. A Paweł słyszał ją i serce przepełniało mu się radością na myśl, że do owej muzyki świata dodał dźwięk jeden, którego nie było dotąd, a bez którego ziemia cała była "jako miedź brząkająca i jako cymbał brzmiący". I przypomniał sobie, jako uczył ludzi miłości, jako im mówił, iż choćby rozdali majętność na ubogich i choćby posiedli wszystkie języki i wszystkie tajemnice, i wszystkie nauki, niczym nie będą bez miłości, która jest łaskawa, cierpliwa, która złego nie wyrządza, nie pragnie czci, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się nadziewa, wszystko wytrwa. Oto mu wiek życia spłynął na nauczaniu ludzi takiej Prawdy.





A teraz mówił sobie w duszy: "Jakaż siła jej sprosta i cóż ją zwycięży? Jakoż przytłumić ją zdoła cezar, choćby dwakroć miał tyle legionów, dwakroć tyle miast i mórz, i ziem, i narodów?"
I szedł po zapłatę jako zwycięzca. Orszak porzucił wreszcie wielką drogę i skręcił na wschód wąską ścieżką ku Salwijskim Wodom. Na wrzosach leżało słońce czerwone. Przy źródle centurion zatrzymał żołnierzy, albowiem chwila nadeszła. Lecz Paweł zarzuciwszy na ramię zasłonę Plautylli, aby zawiązać sobie nią oczy, wzniósł po raz ostatni źrenice, pełne niezmiernego spokoju, ku odwiecznym blaskom wieczornym i modlił się. Tak! chwila nadeszła, ale on widział przed sobą wielki gościniec z zórz, wiodący ku niebu, i w duszy mówił sobie te same słowa, które poprzednio w poczuciu swej spełnionej służby i bliskiego końca napisał: "Potykaniem dobrym potykałem się, wiaręm zachował, zawodum dokonał, na ostatek przeznaczon mi jest wieniec sprawiedliwości."

Henryk Sienkiewicz - Quo vadis (Literacka Nagroda Nobla 1905)



Nie pytaj świata, dokąd zmierza,
Bo, nie daj Boże, prawdę powie.
Miast pytać, z paciorków w pacierzu,
Ułóż modlitwę za jej zdrowie.

Co ma przeminąć, to przeminie...
A co ma zranić, do krwi zrani...
Piotr rzekł:
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Dokąd zmierzasz Panie?
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Dokąd zmierzasz Panie?

O cel i sens, nie pytaj świata,
Choć wie co będzie i co było,
Miast pytać, pomódl się za lato
I za pachnącą chlebem miłość.

Co ma przeminąć, to przeminie...
A co ma zranić do krwi zrani...
Piotr rzekł:
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Dokąd zmierzasz Panie?
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Dokąd zmierzasz Panie?

Nie pytaj świata o recepty,
Które uleczą ludzkość całą,
Miast pytać, raczej poproś szeptem,
By się ta jedna uśmiechała.

Co ma przeminąć, to przeminie...
A co ma zranić do krwi zrani...
Piotr rzekł:
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Quo Vadis Domine,
Dokąd zmierzasz Panie?


I na koniec.. czyż nie jest fenomenem rzecz tak dla nas oczywista dziś? - Stolica bałwochwalstwa i rozpusty - Rzym, stała się stolicą chrześcijaństwa...

27.6.09

Biblijna bezczelność znów...

Jednak jak zdumiewające są te biblijne postacie. Ba, zdumienie tym większe, że nawet mają całe swoje księgi, jak Rut:


Noemi, teściowa Rut, powiedziała do niej: «Moja córko, czyż nie powinnam ci poszukać spokojnego miejsca, w którym byłabyś szczęśliwa? Oto czyż nie jest naszym powinowatym Booz, Booz, z którego dziewczętami ty byłaś? On to właśnie dzisiaj wieczorem ma czyścić jęczmień na klepisku. Umyj się i namaść, nałóż na siebie swój płaszcz i zejdź na klepisko, ale nie daj się jemu poznać, dopóki nie skończy jeść i pić.


Nicolas Poussin: Rut zbierająca kłosy



A kiedy się położy, ty zauważywszy miejsce jego spoczynku, wyjdziesz, odkryjesz miejsce przy jego nogach i położysz się, a on sam wskaże ci, co masz czynić».Odpowiedziała Rut: «Wszystko, co mi powiedziałaś, wykonam». Zeszła więc na klepisko i uczyniła to wszystko, co kazała jej teściowa. Booz po jedzeniu i piciu, w dobrym samopoczuciu poszedł położyć się na brzegu stosu jęczmienia. Wtedy Rut podeszła cicho, odkryła miejsce przy jego nogach i położyła się. A w środku nocy Booz poczuł zimno i rozglądając się dokoła zobaczył kobietę leżącą przy jego nogach. Zapytał: «Kto ty jesteś?» Odpowiedziała: «Ja jestem Rut, służebnica twoja. Rozciągnij brzeg swego płaszcza nade mną, albowiem jesteś powinowatym. Powiedział: «Błogosławiona bądź, moja córko, przez Pana! Jeszcze lepiej niż za pierwszym razem okazałaś swoją miłość za drugim razem, gdy nie szukałaś młodych mężczyzn, biednych czy bogatych. Nie lękaj się więc, moja córko; wszystko, co powiedziałaś uczynię dla ciebie, gdyż wie każdy mieszkaniec mego miasta, że jesteś dzielną kobietą. Jednakże, jeśli jest prawdą, że jako krewny [twego męża] mam prawo wykupu, to jest jeszcze krewny bliższy ode mnie. Pozostań tutaj przez noc, a rankiem, jeśli on będzie chciał wypełnić wobec ciebie swój obowiązek jako krewny [twego męża], dobrze będzie, jeśli go wypełni, lecz jeśli nie będzie chciał go wypełnić, to na życie Pana, ja go wypełnię względem ciebie. Śpij aż do rana!» Spała u jego nóg aż do świtu. O tej porze, kiedy człowiek nie może jeszcze odróżnić innego człowieka, wstał Booz.



Rembrandt van Rijn: Booz i Rut


Mówił bowiem do siebie: Nie powinien nikt o tym wiedzieć, że kobieta przyszła do mnie na klepisko. Powiedział [do niej]: «Podaj okrycie, które masz na sobie, i trzymaj je mocno». Gdy trzymała je, odmierzył jej sześć [miar] jęczmienia i podał jej. Po czym poszła do miasta. 16 Przyszła Rut do swej teściowej, a ta zapytała ją: «Co z tobą, moja córko?» Opowiedziała jej Rut wszystko, co uczynił dla niej ten człowiek. Dodała Rut: «Dał mi te sześć [miar] jęczmienia mówiąc: Nie możesz wrócić z pustymi rękami do swej teściowej». «Bądź spokojna, moja córko - powiedziała Noemi - aż dowiesz się, jak potoczą się rzeczy, gdyż nie spocznie ten człowiek, dopóki nie zakończy dzisiaj tej sprawy». (Rt 3)
Złośliwi komentatorzy albo raczej nadinterpretatorzy mówią czasem, że tej nocy Rut z Boozem skonsumowali nieistniejące jeszcze małżeństwo i że Biblia to pochwala, ale jak się wnikliwiej tekstowi przyjrzeć, to niczego takiego tam nie ma. Ot, Rut się tylko położyła, i to wszystko. Gdyby było inaczej - jak w każdym innym przypadku, biblijny autor by nie omieszkał o tym wspomnieć, używając, jak w następnym rozdziale, słowa zbliżyć się.

Booz zaślubił więc Rut i stała się jego żoną. Gdy zbliżył się do niej, Pan sprawił, że poczęła i urodziła syna. (Rt 4,13)


Ciekawa jest ta postać Rut. Najpierw zachowała się absurdalnie – posłuchała teściowej. Musiała ją bardzo kochać, ale i mieć do niej zaufanie. A i teściowa pewnie nad sobą pracowała, skoro można jej było zaufać bez obaw o nadopiekuńczość na przykład. Potem Rut chciała znaleźć męża i mieć dziecko, wypełniając w ten sposób nakaz Prawa, które mówiło, że trzeba poślubić krewnego swojego męża, jeśli mąż umarł bezpotomnie. Zamiast od rana do nocy mizdrzyć się i stroić – ona po prostu pracowała - sumiennie, rzetelnie, ale nie bez uroku osobistego. Na strojenie się przyszedł czas później.

Co musiało dziać się tej kobiecie? Ile odwago musiała mieć w sobie – iść i położyć się obok kompletnie obcego faceta, gdy on spał. Co myślała? Ile w niej było zmieszania? Strachu? Obaw?Ile tej świętej bezczelności? Albo raczej odwagi, która nic wspólnego z bezwstydnością tu nie ma?


Ufając teściowej, liczyła pewnie na to, że Booz od razu ulegnie jej urokowi, od razu się oświadczy, może, jako zakochana kobieta, liczyła na to, że ją przytuli. Tymczasem… musiała poczekać. Mogła usiąść, zacząć płakać, że nie ma szans, że jej i teściowej fortel nie zadziałał, że już zawsze będzie sama, pogardzona w swojej kobiecości. Ale postanowiła czekać. Nie, nie postanowiła, to chyba było dla niej oczywiste. I dostała chyba więcej niż się spodziewała. Jej dziecko stało się ojcem Jessego, ojca Dawida, a ona – prababka samego króla Izraela. Nie wiedziała jeszcze o tym za swojego życia, pewnie dowiedziała się już po tamtej stronie. Że warto było być po kobiecemu uwodzącą w granicach przyzwoitości, a na resztę… czekać.

I na koniec rzecz niby poboczna, a najważniejsza - kiedy Rut postanowiła po śmierci pierwszego męża zostać z teściową i jej nie opuszczać, postanowiła również służyć temu Bogu, któremu służyła Noemi. Bogu Jedynemu. O niej później Booz powie, że przyszła się schronić pod skrzydła Boga:


Niech cię wynagrodzi Pan za to, coś uczyniła, i niech będzie pełna twoja nagroda u Pana, Boga Izraela, pod którego skrzydła przyszłaś się schronić» (Rt 2,12)



I od tego się chyba - tak myślę - tak naprawdę wszystko z tym Boozem zaczęło - od schronienia pod skrzydła Boga Rut - poganki, Moabitki, która jeszcze tego Boga nie znała...

26.6.09

"Jest czas rodzenia i umierania"

Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem1:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.
(Koh 3,1-8)



Nigdy jakąś specjalną fanką Michaela Jacksona nie byłam, ot, słuchało się czasem. Skąd więc dziś ten mój wpis? Wcale nie dlatego, że Jackson był sławny. Ot, każda sława umiera. Ale jest w tej postaci coś takiego, co nam, pozornie nienagannym i poukładanym, przypomina o naszej kruchości. Nie wiem o tej postaci zbyt wiele, jednak pewna życzliwa dusza mi, jak mam nadzieję, wkrótce pamiętnik tego piosenkarza udostępni.
Pamiętam tylko, że kilka miesięcy temu uderzyła mnie informacja o tym, jak to podczas swoich występów piosenkarz widział postać jakiegoś ducha. jak wiadomo, z okultyzmem żartów nie ma. Lubiąc więc - nie lubiąc tego artysty, przejęłam się jego losem nie na żarty.
Przejęłam się więc tym bardziej losem jego po tamtej stronie, gdy dziś umarł.




Postać na pewno zagubiona, ale i dobra, jak to z zagubionymi bywa. Dlatego ufam, że Bóg pozwoli mu tam zobaczyć siebie i jeszcze na niejednym niebieskim koncercie zagrać.Piszę, bo tak myślę, że nie tylko nasi zmarli z rodzin, ale i twórcy, i wielcy tego świata po śmierci naszej modlitwy potrzebują. A kto wie, może i tam w niebie oni modlić się będą za nami?



I na koniec powiem pozornie obok tematu - nie ukrywam, że o "Madonnę", za którą w dawnych moich czasach przepadałam, też się martwię.
A dlaczego? TUTAJ

Jeśli chcesz...

Dziś znów słowami nie moimi zacznę, ale słowa te tak trafiają dziś w moją sytuację, kondycję, w moje bycie, w moje Ja, że naprawdę - nic dodać, nic ująć.


Mt 8,1-4 --------------------
"Gdy zszedł z góry, podążał za Nim wielki tłum. Wtedy podszedł do Niego trędowaty, pokłonił się i prosił: Panie! Jeżeli chcesz, możesz mnie oczyścić. On wyciągnął rękę, dotknął go i powiedział: Chcę, bądź oczyszczony. I natychmiast został oczyszczony z trądu. Jezus mu nakazał: Pamiętaj, nie mów o tym nikomu, lecz idź, pokaż się kapłanowi, a na świadectwo dla nich złóż ofiarę, zgodnie z nakazem Mojżesza."



--------------------
Św. Augustyn: Chrystus przyczynia się za nami. Inaczej - pozostałaby mi tylko rozpacz. Rozliczne bowiem i ciężkie są te moje choroby. Rozliczne są i ciężkie. Lecz nad nimi mają przewagę Twoje lekarstwa. Moglibyśmy mniemać, że Słowo Twoje dalekie jest od wspólnoty z ludźmi, moglibyśmy zwątpić w nasze ocalenie - gdyby Słowo Twoje nie stało się ciałem i nie zamieszkało między nami. Ks. Tomasz Opaliński opatrzył dzisiejszy fragment Ewangelii takim oto komentarzem. "Jeden z księży mawiał czasami tak: Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz Mu o swoich planach. Zapewne miał już doświadczenie tego, że - jak mówi Bóg przez proroka Izajasza - myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami.




Pan Bóg niekoniecznie musi się dostosowywać do naszych planów. Gdyby patrzył na nie tak, jak my patrzymy na plany innych, to musiałyby Go one śmieszyć - tyle mają szans na spełnienie bez Jego pomocy.
W dzisiejszym pierwszym czytaniu słyszymy o sytuacji odwrotnej - oto Abrahama rozśmieszyły plany Boże. Abraham był już stary. Znał życie. Wiedział, czego może się od niego spodziewać. Pamiętał o obietnicy licznego potomstwa, które ma mu dać Bóg. Na swój sposób wiedział też, jak ta obietnica zaczyna się spełniać - miał przecież syna, którego urodziła mu niewolnica, dana mu przez żonę, która okazała się do starości swojej niepłodna. Właściwie nie spodziewał się już nic więcej. Oby przynajmniej Izrael żył pod Twoją opieką! - mówił do Boga. Obietnica "czegoś więcej" budzi w nim tylko pusty śmiech. Czyż można się spodziewać więcej? Czy dziewięćdziesięcioletnia kobieta może jeszcze mieć dziecko? Taka propozycję można już potraktować jedynie jako żart. Boże plany nie są jednak naszymi planami. Bóg chce, byśmy spodziewali się więcej.



Wysłuchuje prośby Abrahama - błogosławi Izraelowi. Przymierze jednak dopełni się nie przez niego, ale poprzez potomka, zrodzonego z dziewięćdziesięcioletniej kobiety - żeby pokazać, że to nie nasze plany, ale Boże obietnice mają się spełnić.
Pan Bóg uczy nas oczekiwania czegoś więcej. Oczy nas, że jeśli z Nim współpracujemy, możemy liczyć nie tylko na nasze ograniczone siły. Dla Boga nie ma nic niemożliwego, więc tak, jak trędowaty z dzisiejszej Ewangelii, możemy i powinniśmy wołać: Panie, jeśli chcesz - możesz dokonać tego, co dla mnie, po ludzku wydaje się niemożliwe - możesz mnie oczyścić."
---- ks. Piotr Brząkalik



I rzuca mi się w oczy jedna rzecz. ten człowiek upadł i oddał pokłon. Oddał pokłon Temu, który po ziemi chodził, ale jeszcze nie umarł i nie zmartwychwstał. Jeszcze można było mieć wątpliwości, czy On jest Bogiem, czy to nie bluźnierstwo, czy to nie wykroczenie podwójne - bo przecież wyjście trędowatego do ludzi to złamanie przepisów Prawa. Dotknięcie się go przez kogokolwiek - też.


Ten trędowaty był bezczelny. Po prostu bezczelny. Bezczelny w swojej wierze. I zarazem tak pokorny. I ta bezczelnośc go ocaliła. Gwałtownicy zdobywają Królestwo...(Mt 11,12)
A my, mając na tacy niemalże Bóstwo Jezusa, pewność co do niego, będąc już po jego śmierci i zmartwychwstaniu, ba, po zełaniu ducha Świętego nawet, upaść nie potrafimy, oddać pokłonu tak naprawdę, cąłym sobą. może to właśnie powstrzymuje Boga przed tym, by odpowiedział nam: "Chcę"?

Noc Świętojańska

Tak w kontekście tradycji świętojańskiej postanowiłam dopisać to i owo. Święto to - ludowo rzecz biorąc - w Polsce bardzo stare, często mimo nazwy albo raczej wbrew niej, zdechrystianizowane kompletnie. Bo tez i zawsze obrzędowości pogańskiej było pełne, chrześcijaństwo chciało ten czas, jak i wiele innych pogańskich świąt, zaadaptować, przemienić. Czy to się jednak udało na przestrzeni wieków?


W XVI wieku tak pisał nasz renesansowy wieszcz, Jan Kochanowski:

Gdy słońce Raka zagrzewa,

A słowik więcej nie spiewa,

Sobótkę, jako czas niesie,

Zapalono w Czarnym Lesie.

Tam goście, tam i domowi

Sypali się ku ogniowi;

Bąki za raz troje graty

A sady się sprzeciwiały.

Siedli wszyscy na murawie;

Potym wstało sześć par prawie

Dziewek jednako ubranych

I belicą przepasanych.

Wszytki spiewać nauczone,

W tańcu także niezganione;

Więc koleją zaczynały,

A pierwszej tak począć dały:

(...)

Pracuj we dnie, pracuj w nocy,

Prózno bez Pańskiej pomocy;

Boga, dzieci, Boga trzeba,

Kto chce syt być swego chleba.

Na tego my wszytko włóżmy,

A z sobą sami nie trwóżmy;

Wrócąć się i dobre lata,

Jeszczeć nie tu koniec świata.

A teraz ten wieczór sławny

Święćmy jako zwyczaj dawny,

Niecąc ognie do świtania,

Nie bez pieśni, nie bez grania!

(...)

Komum ja kwiateczki rwała,

A ten wianek gotowała?

Tobie, miły, nie inszemu,

Któryś sam mił sercu memu.

Włóż na piękną głowę twoję

Tę rozkwitłą pracą moję;

A mnie samę na sercu miej,

Toż i o mnie sam rozumiej.

Żadna chwila ta nie była,

Żebych cię z myśli spuściła;

I sen mię prace nie zbawi,

Spię, a myślę, by na jawi.

Tę nadzieję mam o tobie,

Że mię też masz za co sobie:

Ani wzgardzisz chucią moją,

Ale mi ją oddasz swoją.

Tego zataić nie mogę,

Co mi w sercu czyni trwogę;

Wszytki tu wzrok ostry mają

I co piękne, dobrze znają.

(Pieśń świętojańska o Sobótce)

Tak więc był ten dzień z dawien dawna czasem zabawy, plecenia wianków i szukania męża. Kto wyłowił wianek rzucony przez dziewczynę na wodę, ten miał być jej mężem.

W noc świętojańską dziać się też miały rzeczy dziwne i cudowne - kwiat paproci winien był zakwitać raz jedyny w roku, a kto go szukał i znalazł, miał zapewnić sobie bogactwo i dostatek. Ten mityczny kwiat stał się więc talizmanem, niezbędnym przy obchodzeniu pogańskiego odpowiednika nocy świętojańskiej - święta Kupały.

Według hipotezy Henryka Łowmiańskiego, podanie o kwiecie paproci może wywodzić się ze zwyczaju smarowania się przez kobiety liśćmi nasięźrzału w trakcie obchodów święta, co miało w magiczny sposób podnieść ich atrakcyjność (Wikipedia)

W tym roku, zupełnie przypadkiem, wyciągnięta przez znajomych, miałam okazję być na takiej "nocy świętojańskiej", zaczynajacej się zreszta około południa. Nie powiem, żebym się dobrze bawiła, wręcz przeciwnie, ale za to poczyniłam pewne obserwacje, nazwijmy to - socjologiczne.

Nazwa niby chrześcijańska - "noc świętojańska" , reklama imprezy - obrzydliwa styropianowa replika twarzy Światowida... Odwołania do pogańskiej obrzędowości oczyszczenia za pomocą skoków przez ogień - wszystko prowadzone przez pana z pierścieniem Atlantów na palcu. A miało wyglądać na zwykłą, ot festynową zabawę. Organizatorzy jednak postanowili przemieszać, jak sądzę barwne skądinąd niewinne tradycje z tymi pogańskimi (wianki to fajna zabawa, ale Światowid to już jest problem bałwochwalstwa przecież), a wszystko w atmosferze pół- żartem pół-serio przypudrować chrześcijańskim nazewnictwem. Bo będzie fajnie, kolorowo, bo się sprzeda. A przecież o to chodzi, a nie o prawdę...

Smutne, przygnębiające. I boli.

TU KLIKNIJ więcej o święcie Kupały oraz o pochodzeniu samej tej nazwy, a także o tym, co wspólnego z sabatem ma sobótka.





25.6.09

Jan

Potem Jezus i uczniowie Jego udali się do ziemi judzkiej. Tam z nimi przebywał i udzielał chrztu. Także i Jan był w Ainon, w pobliżu Salim, udzielając chrztu, ponieważ było tam wiele wody. I przychodzili [tam] ludzie i przyjmowali chrzest. Nie wtrącono bowiem jeszcze Jana do więzienia. A powstał spór między uczniami Jana a [pewnym] Żydem w sprawie oczyszczenia. Przyszli więc do Jana i powiedzieli do niego: «Nauczycielu, oto Ten, który był z tobą po drugiej stronie Jordanu i o którym ty wydałeś świadectwo, teraz udziela chrztu i wszyscy idą do Niego». Na to Jan odrzekł: «Człowiek nie może otrzymać niczego, co by mu nie było dane z nieba. Wy sami jesteście mi świadkami, że powiedziałem: Ja nie jestem Mesjaszem, ale zostałem przed Nim posłany. Ten, kto ma oblubienicę, jest oblubieńcem; a przyjaciel oblubieńca, który stoi i słucha go, doznaje najwyższej radości na głos oblubieńca. Ta zaś moja radość doszła do szczytu. Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał. Kto przychodzi z wysoka, panuje nad wszystkimi, a kto z ziemi pochodzi, należy do ziemi i po ziemsku przemawia. Kto z nieba pochodzi, Ten jest ponad wszystkim. Świadczy On o tym, co widział i słyszał, a świadectwa Jego nikt nie przyjmuje. Kto przyjął Jego świadectwo, wyraźnie potwierdził, że Bóg jest prawdomówny. Ten bowiem, kogo Bóg posłał, mówi słowa Boże: a z niezmierzonej obfitości udziela [mu] Ducha. Ojciec miłuje Syna i wszystko oddał w Jego ręce. Kto wierzy w Syna, ma życie wieczne; kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz grozi mu gniew Boży».(J 3,22-36)

Ain Karem, miejsce zamieszkania św. Elzbiety i Zachariasza i narodzin Jana, zobacz więcej

To, co prawda nie dzisiejszy fragment Ewangelii, ale pozostający w odniesieniu do tego, co wczoraj, choć i też nie wczorajszy.
A wczoraj... dzień wspomnienia postaci niezwykłej. Niezwykłej, bo ostatniego starotestamentowego proroka - Jana Chrzciciela.Co ciekawe, to jedyna postać świętego w Kościele, którego wspomina się w dzień jego narodzin, a nie śmierci. Był wielki nie tylko przez to, kim był, ale że w ogóle był.
Dlaczego dziś ten akurat fragment Ewangelii przytaczam, a nie na przykład wczorajsze liturgiczne teksty o narodzeniu Jana?


Usłyszałam wczoraj coś niezwykle ciekawego. Otóż teolodzy już lata temu dostrzegli, że od dnia Jana Chrzciciela dzień się skraca, ustępując miejsca nocy. Powiązali to właśnie z tym fragmentem: Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał. No i dzień się umniejsza, noc nastaje.
Ale przecież Syn Boży jest Światłością.. No to jak to jest? Nie wiem, co na to teologowie, ale ja tak sobie myślę - przecież musiała ciemność nastać, by Światło, tak przez tysiąclecia oczekiwane, wyłoniło się z mroku tajemnicy. Zresztą i mistycy mówią, że Bóg jest dla człowieka światłem, ale światłem tak wielkim, ze oślepia niczym słońce. Siłą rzeczy więc Bóg i w oczyszczającaąciemność wprowadzać musi... Albo raczej chce...


Umniejszanie się Jana w gruncie rzeczy i dla nas powinno być czyms oczywistym, naturalnym. Tymczasem - jak ono nienaturalnie przychodzi, jak się człowiek buntuje przeciw temu czasem swoim wnętrzem całym.
Nie tak dawno czytałam, a potem i ku potwierdzeniu słyszałam, jak to było z tą historią upadłych aniołów:

- Kiedy jest ci to na rękę mówisz, że istniejesz, innym razem bezczelnie twierdzisz że cię nie ma. Powiedz mi jednak Melid, kim byłeś zanim stałeś się demonem?

- „Byłem oficerem na Dworze Anielskim, byłem Cherubinem. Teraz jestem urzędnikiem szatana”.

- Dlaczego opuściłeś Raj i spadłeś do piekła? Nie wiedziałeś o istnieniu piekła? Dlaczego zbuntowałeś się przeciw Bogu?

- „On, Najwyższy, powiedział mi i moim towarzyszom, że podda nas próbie. Nie powiedział, że ukarze nas piekłem, ogniem wiecznym; a tam jest ogień, ogień!”.

- Na czym polegała ta próba, której zostaliście poddani, wy wszyscy Aniołowie?.

- „Mieliśmy pogodzić się z tym, że Syn Najwyższego przyjmie ludzką naturę, a my posiadający naturę anielską, która jest o wiele szlachetniejsza od ludzkiej, mielibyśmy oddać Mu pokłon i czcić Go. Lucyfer, który lśnił jak słońce na niebie, zbuntował się: „Jeśli stanie się człowiekiem, nie będę Mu służył, będę ważniejszy od Niego!”. Podczas tej próby pojawiła się ludzka postać”.

- Człowiek ten miał na głowie cierniową koronę, czy był na Krzyżu?

- „Nie, była to postać normalnego człowieka. Wiele zastępów anielskich podzielało opinię Lucyfera. Wywiązała się straszna walka pomiędzy Michałem i Lucyferem i nagle, wśród ognia i siarki spadliśmy do piekielnej otchłani”.

- Niemało narozrabiałeś owego dnia zbuntowany aniele! Żałujesz teraz zła, które uczyniłeś?

- „Skruszyć się? Przenigdy! On, Najwyższy nie powinien się tak uniżyć! Nienawidzę i zawsze będę nienawidził Chrystusa, bo z Jego winy jestem w piekle. Ten Bóg jest niesprawiedliwy. Tylko jeden grzech popełniłem i jestem potępiony w wiecznym ogniu, podczas gdy wy z wieloma grzechami i to bardzo ciężkimi macie tą Kobietę (.., Maryja...). Gdybyśmy mieli ją także my!”.


ks. Giuseppe Tomaselli, egzorcysta, zapis fragmentów jego rozmowy z demonem w czasie egzorcyzmów


A nam się wydaje takie ludzkie - to, ze się umniejszać nie chcemy. Tymczasem według Ewangelii i historii Jana wychodzi na to, że ludzkie jest umniejszanie się. Jego przeciwieństwo jest pycha, tak dobrze nam znana, a tak niegodna człowieka, bo mająca swoje korzenie... no właśnie, gdzie?

Jakie trudne to wszystko...



24.6.09

Cela Mickiewicza

Dziś może obok codziennorefleksyjnego tematu, ale podkreslic trzeba wydarzenie ważne, choć niedocenione, którego ja, z racji swojej polonistycznej pasji i zawodu pominąć nie mogę.


W Wilnie przy klasztorze Bazylianów została otwarta „cela Konrada”. Na pierwszym piętrze unickiego klasztoru od 1823 do 1824 roku wraz z innymi filomatami więziony był Adam Mickiewicz. Tutaj rozgrywa się akcja III części „Dziadów”. W legendarnym miejscu na piętrze znajdowała się, dziś zniszczona, tablica, na której widniał zwiastujący przyjście romantyzmu cytat: „Tu umarł Gustaw, a narodził się Konrad”.

Od początku lat 30. ub. wieku do wojny odbywały się tam słynne środy literackie. Tradycję reaktywowali miejscowi polscy twórcy w 1992 roku. Z czasem środy bez wsparcia z kraju umarły, a cela niszczała. Dziś klasztor zamieniono w prywatny hotel „Pas Bazilijanus”, a powstałe za pieniądze polskiego podatnika minimuzeum mieści się w dobudówce, gdzie w czasach wieszcza było przejście z kościoła do klasztoru.

Obecny na uroczystości minister Tomasz Merta podkreślał, że od 2000 roku polskie ministerstwo bezskutecznie starało się o wykup celi, nie mogąc kupić całego klasztoru i ostatecznie porozumiało się na szczeblu rządowym. Na uroczystość nie zaproszono miejscowych Polaków, choć działa tu silna polonistyka i środowisko literackie. Nie włączono ich też w opiekę nad ekspozycją. Polacy wileńscy są przekonani, że celę wykorzystano jako chwyt reklamowy hotelu, bezczeszcząc święte dla nich miejsce. – To otwarcie kurnika Mickiewicza – mówili rozżaleni.

Źródło

No cóż, idea piękna, szkoda tylko, że wyszło, jak wyszło... Ale nic, dobre i to...

23.6.09

Dzień Ojca

Dziś Dzień Ojca.
A zamiast laurek, refleksji, wspomnień - słowa samego Solenizanta. Laurkę - niech każdy wymyśli sam...



Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem,
i syna swego wezwałem z Egiptu1.
Im bardziej ich wzywałem,
tym dalej odchodzili ode Mnie,
a składali ofiary Baalom
i bożkom palili kadzidła.
A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima,
na swe ramiona ich brałem;
oni zaś nie rozumieli, że troszczyłem się o nich.
Pociągnąłem ich ludzkimi więzami,
a były to więzy miłości.
Byłem dla nich jak ten, co podnosi
do swego policzka niemowlę -
schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go2.


Powrócą3 do Egiptu
i Aszszur będzie ich królem,
bo się nie chcieli nawrócić.
Miecz będzie szalał w ich miastach,
wyniszczy ich dzieci,
a nawet pożre ich twierdze.

Miłość Boża zwycięży

Mój lud jest skłonny
odpaść ode Mnie -
wzywa imienia Baala,
lecz on im nie przyjdzie z pomocą.
Jakże cię mogę porzucić, Efraimie,
i jak opuścić ciebie, Izraelu?
Jakże cię mogę równać z Admą
i uczynić podobnym do Seboim?
Moje serce na to się wzdryga
i rozpalają się moje wnętrzności.
Nie chcę, aby wybuchnął płomień mego gniewu
i Efraima już więcej nie zniszczę,
albowiem Bogiem jestem, nie człowiekiem;
pośrodku ciebie jestem Ja - Święty,
i nie przychodzę, żeby zatracać.

Nastąpi powrót z niewoli

Pójdą śladami Pana,
który zagrzmi, jak [ryczy] lew.
A kiedy zagrzmi -
zbiegną się Jego synowie z zachodu,
jak ptactwo przylecą z Egiptu,
i z asyryjskiej ziemi jak gołębie;
sprawię, że wrócą do swoich siedzib -
wyrocznia Pana. (Oz 11)

22.6.09

To, co małe

Tak, tak, wszyscy wiemy już z Biblii, a i gdzieś indziej czytalismy albo słyszeli już to setki, tysiące może nawet razy. - Bóg wybiera to, co niepozorne, by pokazać swoja wielkość.
Niby prawda oczywista, ale jak tak z jednym czy drugim opowiadaniem z życia wziętym to skonfrontować, to ciągle nas ona w tej swojej oczywistości dziwi, zaskakuje i przyciąga.



Gdzie Jezus lubił odpoczywać? W Siwcówce. Powiedział to wiele razy prostej góralce.Witold Cempel - dyrektor generalny firmy konsultingowej – Rozmowy Kundusi z Jezusem rozbijają wiele mitów na temat surowego, karzącego Boga. Wyciskają łzy wzruszenia. Czytałem je prawie rok. Karmiłem się nimi, zdanie po zdaniu. Jej duchowość łączy orędzie Bożego Miłosierdzia Faustyny i „małą drogę” Tereski. Dla zagonionego człowieka karmionego terabitami informacji to prawdziwe objawienie! To samo uczucie. Towarzyszyło mi, gdy schodziłem w Płocku do ciemnawej kuchni, w której pracowała Faustyna i gdy dotykałem drewnianych krat oddzielających mnie od sióstr w starej plebanii w Rybnie. Albo gdy schylałem głowę, by nie wyrżnąć o sufit maleńkiej pustelni Mieczysławy Faryniak, mistyczki ze Spisza. Czy Pan Bóg nie mógł wybrać bardziej atrakcyjnych miejsc, by objawić światu swe miłosierdzie? Czy nie zna się na marketingu? Wybrał to, co kruche, co nie rzuca się w oczy, co łatwo minąć, zbagatelizować, przejść na drugą stronę ulicy. Siedzę w drewnianej chałupie w Siwcówce, ślicznej wiosce schowanej w górach niedaleko Suchej Beskidzkiej. Dom ma 168 lat. Jego ściany słyszały niejedną rozmowę. Były też świadkami niezwykłych spotkań. Prosta góralka Kunegunda Siwiec spotykała się tu z samym Jezusem. Nie umiała pisać. Ale umiała słuchać. I to pokornemu Gościowi podobało się najbardziej.


Tereska sypie, Kundusia zrywa zaręczyny
Do okien pokoju zaglądają tonące w zieleni Jałowiec i Kiczora. Dom wybudowali Jan i Katarzyna Siwcowie. Tu 28 maja 1876 r. przyszła na świat Kunegunda – ich dziewiąte dziecko. Ludzie we wsi nazywali ją po prostu Kundusią. Dorastała w bardzo pobożnej rodzinie. Jej rodzice zrywali się czasami o pierwszej w nocy, by pieszo pójść do spowiedzi do odległych Wadowic. W 1896 roku na misje do kościoła w Stryszawie przyjechał redemptorysta o. Bernard Łubieński. Zwano go powszechnie Kulawym Misjonarzem. Do kościoła w dolinie pobiegła również 20-letnia Kundusia. Co zdarzyło się w czasie tych rekolekcji? Nie wiemy. Wiemy jedno: młodziutka dziewczyna zdecydowała się zmienić całkowicie swe życiowe plany i oddać się na wyłączną służbę Bogu. Zerwała zaręczyny i złożyła prywatny ślub czystości. Nie wybrała jednak klasztoru. Chciała adorować Jezusa, żyjąc w świecie. Wróciła do swej drewnianej chatki. Zaprzyjaźniła się duchowo z Małą Tereską. Gdy w czerwcu 1923 roku wstąpiła do świeckiego III Zakonu Karmelitańskiego przybrała nawet jej imię. Kiedyś zobaczyła w widzeniu świętą z Lisieux. Rozsypywała nad Siwcówką płatki róż.


Głowa boli
Zawiało. Wysiadający z pociągu relacji Kraków–Zakopane ks. Bronisław Bartkowski skulił się. 13 października 1937 r. wysiadł w Suchej Beskidzkiej. Pochodził z północy, z diecezji pelplińskiej. Chorował. Dostał urlop zdrowotny, a lekarz zalecił mu zmianę klimatu. Trafił do beskidzkiej wioski. Tłukł się furmanką kilkanaście kilometrów po kocich łbach. Wreszcie zajechał do Siwcówki. Zapukał do klasztoru sióstr zmartwychwstanek. Trafił tu „przez przypadek”. Kto wie, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby nie choroba? Tuż przed śmiercią powiedział zresztą: od ponad 40 lat nie potrafię sobie wyobrazić dnia bez bólu głowy. To, co po ludzku wydawało się przekleństwem, okazało się nieprawdopodobną łaską. W Siwcówce spotkał Kundusię. Ofiarowała pod klasztor swą rodzinną ziemię – chwaliły ją siostry zmartwychwstanki. Finansowała naszą piękną kaplicę – cieszyli się mieszkańcy. Nie znali jednak jej największego sekretu. Nie wiedzieli o długich rozmowach, które prowadziła z samym Jezusem. Jak zareagował na tę wiadomość ks. Bronisław? Patrzę na wiszącą na ścianie fotografię. Spod krzaczastych brwi spogląda swym poważnym, przenikliwym wzrokiem. Przypomina mi historię innego kapłana. W podobnie kłopotliwej sytuacji znalazł się przed laty ks. Michał Sopoćko. W Wilnie do jego konfesjonału podeszła ruda, piegowata zakonnica i szepnęła: „Mam na imię Faustyna. Znam księdza. Opowiedział mi o księdzu sam Jezus”. Ufna wiara Kundusi musiała zrobić na ks. Bartkowskim wrażenie. Prosta kobiecina wyjaśniała rodzinie zawiłe fragmenty dzieł mistycznych Jana od Krzyża. Powtarzała w czasie spowiedzi słowa, które słyszała od Jezusa. I choć wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały na to, że mówi prawdę, przezorny kapłan poprosił o wyjątkowy znak. Zawarł z niebem umowę. – Boże, proszę Cię o nawrócenie i wyspowiadanie się pewnego grzesznika, który od lat kościół omija szerokim łukiem – modlił się. – Jeśli to, co słyszę od Kundusi jest prawdziwe, niech ten człowiek przyjdzie do kościoła i wyspowiada się. Ks. Bronisław był konkretny. Wyznaczył Bogu konkretną datę: 3 maja 1943 r. Nie pisnął o tym Kundusi ani słowem. – Módl się w pewnej intencji – powiedział jej jedynie. „Kundusia nic nie wiedząc o treści ani o terminie, modliła się gorąco o spełnienie mojego pragnienia – notował. – Nadszedł dzień 3 maja. Po nabożeństwie zasiadłem do konfesjonału. Patrzę, a tu pod chórkiem stoi ów grzesznik. Ludzie powoli poczęli opuszczać kaplicę, a on wstał i zamiast skierować się do wyjścia, podszedł do konfesjonału. Otrzymałem odpowiedź”.


Kundusiu, rozmawiaj ze mną!
Ponieważ sama Kunegunda nie potrafiła pisać, ks. Bronisław notował skrupulatnie słowo po słowie. Książka „Miejsce mojego miłosierdzia i odpoczynku” to nieprawdopodobny dziennik zapisujący rozmowy dwojga zakochanych osób: Jezusa i Kunegundy. Nie wyobrażali sobie bez siebie życia. – Większą radość sprawiają Mi wybrani niż aniołowie, bo aniołowie nie mają dusz odkupionych krwią moją – usłyszała w 1949 roku. – Kto dziękuje za cierpienia, więcej Mi radości sprawia, niż gdyby spełnił dużo dobrych uczynków. W takiej duszy mam odpoczynek. Gdy mistyczka z Siwcówki martwiła się: „Nie umiem kochać”, usłyszała: „Dziecko moje, gdybyś wiedziała jak cię kocham i jak pragnę miłości moich wybranych!”. Nie znajdziemy tu sensacji, żadnego gotowego scenariusza programu „Nie do wiary”. To zapis dialogu samotnego człowieka i opuszczonego przez ludzi Boga. Najbardziej poruszają ostatnie słowa duchowego dzienniczka: „Myśl o Mnie, bo Ja myślę o tobie! Jednocz się i rozmawiaj ze Mną, bo tego pragnę od ciebie”. Rozmawiaj ze mną – prosił pokornie Bóg. I Kundusia rozmawiała. Miała jedno pragnienie. Przylgnąć do Serca Jezusa. Tak mocno, by zatopić się w nim bez reszty. „Twoje serce jest małym niebem dla mojego syna. Odpoczywa w nim. Pocieszaj Go” – usłyszała w 1943 roku od Maryi. Z prostotą dziecka przyjmowała „odgórne” polecenia. Pytając, co podoba się w niej Jezusowi, usłyszała: „Córko moja, jesteś samą słabością!”. Bliźniaczą odpowiedź otrzymała kilkanaście lat wcześniej Faustyna: „Córko Moja, właśnie przez taką nędzę chcę okazać moc miłosierdzia Swego”. W otoczonej polnymi kwiatami niepozornej drewnianej chatce dokonały się mistyczne zaślubiny. „Poślubiam cię jako oblubienicę Sobie, a wesele trwać będzie całą wieczność – mówił Jezus. – Niebo całe cieszy się z tej miłości i zaślubin”. Czy możemy się dziwić, że znana polska karmelitanka s. Immakulata Adamska swą książkę o mistyczce nazwała po prostu: „Dlaczego właśnie Kundusia z Siwcówki?”.


Kiedy skończy się wojna?

Gdy w czasie okupacji Kunegunda pytała o datę zakończenia krwawej wojny, usłyszała: „Dziecko moje, to nie jest ci potrzebne do zbawienia. Zajmij się tylko miłowaniem Mnie i zbawianiem dusz”. Na 2 lata przed zakończeniem wojny Jezus zdradził jednak: „Pokój ma nastąpić w miesiącu poświęconym Matce mojej najmilszej”. Słowa spełniły się co do joty. Kunegunda prosiła o męczeńską śmierć, ale Jezus się na to nie zgodził. – Powiedz spowiednikowi odważnie: com wybrał dla Siebie, tym dzielę się z wybranymi, to jest drogą cierpień. To są skarby moje najdroższe” – usłyszała. Przylgnęła do Cierpiącego i sama została zraniona. Choroba przykuła ją na kilka lat do łóżka. – To miłosierdzie moje, a nie karząca ręka daje ludziom doświadczenia – wyjaśniał Jezus. – Nie skarżyła się. Zarażała ludzi uśmiechem. Niewielu wiedziało o jej cierpieniu. Mieszkańcy Stryszawy zagadnięci o jej zdrowie odpowiadali nawet: Nic jej nie jest, tylko się jej robić nie chce. 20 czerwca 1955 r. Kundusia przepowiedziała swą rychłą śmierć. Tydzień później zmarła.
Niemcy wpadają do wody

Z okien rodzinnej chatki Kundusi wygląda uśmiechnięta pani Franciszka. Jest rodzoną siostrą ks. Bartkowskiego. O spotkaniach z Kunegundą może opowiadać godzinami. – Gdyby ktoś mi powiedział, że wyląduję w Siwcówce, popukałabym się w głowę – śmieje się. – Nasza rodzina wiedziała o tych objawieniach. Zresztą sama Kundusia pocieszała mojego brata: Nie trap się, bo tę wojnę wszyscy przeżyjecie. Jak na Kundusię reagowali mieszkańcy Siwcówki? Zwyczajnie. Nie wiedzieli o jej objawieniach. Jak można darować Kościołowi rodzinną ziemię? – kręcili głowami niektórzy. Wielu zraziły do Kunegundy jej upomnienia. Była prorokiem, nie owijała w bawełnę. I choć kojarzyła się raczej z promiennym uśmiechem, nie bała się nazywać zła złem.
Gdy Niemcy zaczęli wywozić mieszkańców okolicznych wiosek do Oświęcimia, a na Siwcówkę zamierzali sprowadzić swych osadników, Kundusia popędziła pod tabernakulum. Usłyszała: „Nie ma niebezpieczeństwa dla was. Tu obrałem sobie niebo. W tym moim niebie znajduję odpoczynek”. Do dziś mieszkańcy wioski wspominają niezwykłe zdarzenie. Stali spakowani, gotowi na to, że ich chaty zasiedlą niemieccy osadnicy. Do Siwicówki jechała już pierwsza rodzina. Mijała właśnie płynącą u podnóża wioski rzeczkę, gdy nagle drewniany most zarwał się, a Niemcy wylądowali w wodzie. To ostudziło zapał okupantów. Wioska ocalała. Ludzie padli na kolana przy kapliczce Serca Jezusowego. Nazwali ją „kapliczką ocalenia”. Czy wiedzieli, kto wymodlił im tę łaskę?


Mistyczki ściągają oazy
W Dursztynie, gdzie Mieczysława Faryniak błagała Boga, by zesłał na Spisz ogień Ducha Świętego, po latach ludzie zaobserwowali ciekawe zjawisko. Na swe oazy zaczął tu przyjeżdżać otoczony wianuszkiem młodych ks. Franciszek Blachnicki. Wichrówka zaczęła tętnić życiem. Ze zdumieniem zauważyłem, że na pierwsze rekolekcje dla ministrantów ks. Blachnicki zabrał setkę chłopaków do… Stryszawy. Czy to również owoc gorącej modlitwy prostej kobiety? Po latach na Siwcówce ruszyła prowadzona przez zmartwychwstańców prężna Szkoła Nowej Ewangelizacji. Na Msze o uzdrowienie przyjeżdżają tu ludzie z całej Polski. „Po śmierci będziesz szafować łaskami przez Matkę moją do końca świata. Będziesz pomagać Kościołowi i duszom” – usłyszała tu kiedyś Kundusia. W grudniu 2007 r. ruszył jej proces beatyfikacyjny. Jej domek tonie w kwiatach. Pielęgnuje je pani Franciszka. Do chałupy przyczepione są malutkie budki dla ptaków. – W tym roku jakoś nie ma w nich ptaszków. Chyba, zgodnie z panującą tendencją, przeniosły się do miasta – żartuje pani Franciszka. – Kto chciałby mieszkać w wiosce?
Mieszkająca tu pół wieku temu mistyczka poznała Takiego, który chciał. Mówił nawet: To tu obrałem sobie niebo.
Artykuł Marcina Jakimowicza - "Gość Niedzielny " 24/2009
Nie dalej jak wczoraj zwiedzałam jedno z pięknych polskich miast - Wrocław. Tak się złożyło, że na Mszę, choć wybieraliśmy się do katedry6, trafiliśmy w dzielnicy (historycznie skonotowanej zresztą) Psie Pole.
Kościół piękny, bardzo stary, nietstey, na niedzielne Msze za mały, stąd przerobiono przykościelną świetlice na kaplicę. Przeróbki wyglądały jak na zdjęciu, dziś tam już jest czynna kaplica, gdzie właśnie byliśmy na Mszy.
Mając małe dziecko, zmuszona byłam, jak zwykle, w pewnym momencie przechadzac się z nim na zewnątrz - z tej byłej świetlicy wychodziło się w prost na chodnik, między jakąś piekarnię a sklep była wciśnięta ściana tej świetlicy-kaplicy, bez tego odgrodzenia przestrzeni sakralnej, jaka jest charakterystyczna dla kościołów, tak więc, będąc na Mszy, byłam wprost w środku normalnego niedzielnego wieczornego życia miasta, chodząc w tę i z powrotem po chodniku, szeptałam wyznanie wiery czy inne liturgiczne teksty, jak w kościele. Ciekawe doświadczenie wyjścia Boga do ludzkiej codzienności, wprost na ulicę, trochę jak w Boże Ciało...


Bywając na pielgrzymkach, zlotach chrześcijańskich itd itp, nieraz i na Mszach nie w kościele bywałam, jednak jakoś tak przyzwyczaiłam się do kościelnych Mszy, stąd wszedłszy do tej kaplicy, z żalem pomyslałam. ach, szkoda, ze to nei w kosciele, niedziela, tak by fajnie było, tak bardziej pasuje. A potem myśl błyskawiczna: zaraz, zaraz, przeciez tu jest ten sam Bóg, który od skromności w ysroju światni nie ucieka. Ba, pierwsza Msza w dziejach nie była przez Jezusa odprawiona bynajmniej w bogatej synagodzie...
Ech, jak łatwo nawet i w kościele czasem Boga zgubić....
I tak stojąc w tej kaplicy przypomniałam sobie o Kundusi i Siwcówce. Bóg się w takich precedensach lubuje. Ma On fantazję, co?