W trzecim dniu odbywało się w Kanie Galilejskiej wesele i była na nim Matka Jezusa. Na wesele zaproszono również Jezusa wraz z uczniami. Gdy zabrakło wina, Matka Jezusa szekla do Niego: Nie mają wina. Jezus odpowiedział; Kobieto, czy to należy do mnie lub do ciebie? Jeszcze nie nadeszła moja godzina. Wtedy Jego Matka zwróciła się do służących: Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie. A znajdowało się tam sześć kamiennych naczyń na wodę, które służyły do żydowskich obmyć rytualnych. Każde z nich mieściło po dwie lub trzy miary.
Jezus polecił usługującym: napełnijcie naczynia wodą.
I napełnili aż po brzegi. Następnie powiedział: Zaczerpnijcie teraz i zanieście przewodniczącemu uczty. I zanieśli.
Skoro gospodarz skosztował wody przemienionej w wino, a nie wiedział skąd było - służący natomiast, którzy zaczerpnęli wodę, wiedzieli - poprosił pana młodego i rzekł mu: Każdy podaje najpierw dobre wino, a gdy goście sobie popiją, gorsze. Ty przechowałeś dobre wino aż dotąd. Taki początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej i tak objawił swoją chwałę, a Jego uczniowie uwierzyli w Niego (J 2,1-11)

Dziś, kiedy krótko po obudzeniu się, odkryłam, że w Liturgii jest ten fragment, poczułam się, jakbym dostała nagle i kompletnie niespodziewanie, prezent.
Ha, właśnie mi się przypomniało, że to przecież Dzień Dziecka, więc i Bóg takie prezenty swoim dzieciom robi pewnie :) Od kiedy jestem dorosła, zupełnie nie pamiętam, ze i tak wciąz jestem dzieckiem i dziś mam też święto ;)
Lubię ten fragment, lubię go od lat. Taki ludzki, a i głęboki zarazem, dotykający też mnie bardzo, bardzo osobiście. Kto osobiście mnie zna, ten wie i czytając ten wpis się domyśli.
Ale doszłam do wniosku, że te osobistości warto uogólnić.
Pamiętam niegdysiejsze kazanie jednego z dobrze znajomych mi księży, dziś przyjaciela mojej rodziny. I słowa, które wtedy padły. Do dziś, mimo upływu lat pamiętam wymowę tego tekstu.
Te stągwie, które napełniano woda, to było jakieś... w przeliczeniu na nasze 600 litrów. 600 litrów wody słudzy musieli przynieść. Jezus mógł przecież uczynić cud bez wody. a jednak nie. jednak potrzebny był ich ludzki wysiłek, mozolny, pozornie bezsensowny.
Jezus nie powiedział im: Przynieście wodę, ja z niej zrobię wino. ba, słudzy w ogóle nie wiedzieli, po co ta woda. Ot, jeden z gości na weselu kazał przynieść 600 litrów wody, a wcześniej Jego Matka stwierdziła, że mają absolutnie Go słuchać, choć oni chyba pojęcia nie mieli, że Matka z Synem rozmawiała o braku wina właśnie.
Jezus kazał im zrobić coś pozornie absurdalnego - zrobili bez szemrania, nie wiedząc kompletnie po co. Wkrótce zobaczyli.

Jezus przemienił ich wysiłek. Tyle kazania sprzed lat.
Ciekawe, że ta przemiana się dokonała w ciszy, dyskretnie. Nie wiadomo kiedy. Po prostu - woda stała się winem. I już. Mało tego, winem najlepszym.
I druga rzecz znamienna - od wysiłku sług nie zależy jakość wina, a jedynie jego ilość. Jakość zależy od Pana. A On jest rozrzutny, jak widać.
A mnie, jak już robię czasem wszystko, co w mojej mocy, wciąż się wydaje, ze skoro Bóg nie wysłuchuje, to znaczy, że zrobiłam za mało... A stąd juz tylko krok do kontrolowania Boga w tym, co jest i być powinno Jego domeną.
I na koniec - tu chodzi o wino. A wino jest synonimem radości. Tak, Bogu zależy na naszjj ludzkiej radości nawet... Nawet na tym, by gospodarzom po ludzku przed gośćmi nie było wstyd, że wina zabrakło.
Nie mogę w to uwierzyć.
Miałam kiedyś namacalny symbol tej radości, będący zarazem jakby modlitwą o nią. - Malusieńką ampułkę wina zrobionego w Kanie Galilejskiej, przywiezioną z Lednickiego Spotkania Młodych w 2002 roku.
Jezus polecił usługującym: napełnijcie naczynia wodą.
I napełnili aż po brzegi. Następnie powiedział: Zaczerpnijcie teraz i zanieście przewodniczącemu uczty. I zanieśli.
Skoro gospodarz skosztował wody przemienionej w wino, a nie wiedział skąd było - służący natomiast, którzy zaczerpnęli wodę, wiedzieli - poprosił pana młodego i rzekł mu: Każdy podaje najpierw dobre wino, a gdy goście sobie popiją, gorsze. Ty przechowałeś dobre wino aż dotąd. Taki początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej i tak objawił swoją chwałę, a Jego uczniowie uwierzyli w Niego (J 2,1-11)

Stągiew kamienna z Kany Galiliejskiej
Dziś, kiedy krótko po obudzeniu się, odkryłam, że w Liturgii jest ten fragment, poczułam się, jakbym dostała nagle i kompletnie niespodziewanie, prezent.
Ha, właśnie mi się przypomniało, że to przecież Dzień Dziecka, więc i Bóg takie prezenty swoim dzieciom robi pewnie :) Od kiedy jestem dorosła, zupełnie nie pamiętam, ze i tak wciąz jestem dzieckiem i dziś mam też święto ;)
Lubię ten fragment, lubię go od lat. Taki ludzki, a i głęboki zarazem, dotykający też mnie bardzo, bardzo osobiście. Kto osobiście mnie zna, ten wie i czytając ten wpis się domyśli.
Ale doszłam do wniosku, że te osobistości warto uogólnić.
Pamiętam niegdysiejsze kazanie jednego z dobrze znajomych mi księży, dziś przyjaciela mojej rodziny. I słowa, które wtedy padły. Do dziś, mimo upływu lat pamiętam wymowę tego tekstu.
Te stągwie, które napełniano woda, to było jakieś... w przeliczeniu na nasze 600 litrów. 600 litrów wody słudzy musieli przynieść. Jezus mógł przecież uczynić cud bez wody. a jednak nie. jednak potrzebny był ich ludzki wysiłek, mozolny, pozornie bezsensowny.
Jezus nie powiedział im: Przynieście wodę, ja z niej zrobię wino. ba, słudzy w ogóle nie wiedzieli, po co ta woda. Ot, jeden z gości na weselu kazał przynieść 600 litrów wody, a wcześniej Jego Matka stwierdziła, że mają absolutnie Go słuchać, choć oni chyba pojęcia nie mieli, że Matka z Synem rozmawiała o braku wina właśnie.
Jezus kazał im zrobić coś pozornie absurdalnego - zrobili bez szemrania, nie wiedząc kompletnie po co. Wkrótce zobaczyli.

Jezus przemienił ich wysiłek. Tyle kazania sprzed lat.
Ciekawe, że ta przemiana się dokonała w ciszy, dyskretnie. Nie wiadomo kiedy. Po prostu - woda stała się winem. I już. Mało tego, winem najlepszym.
I druga rzecz znamienna - od wysiłku sług nie zależy jakość wina, a jedynie jego ilość. Jakość zależy od Pana. A On jest rozrzutny, jak widać.
A mnie, jak już robię czasem wszystko, co w mojej mocy, wciąż się wydaje, ze skoro Bóg nie wysłuchuje, to znaczy, że zrobiłam za mało... A stąd juz tylko krok do kontrolowania Boga w tym, co jest i być powinno Jego domeną.
I na koniec - tu chodzi o wino. A wino jest synonimem radości. Tak, Bogu zależy na naszjj ludzkiej radości nawet... Nawet na tym, by gospodarzom po ludzku przed gośćmi nie było wstyd, że wina zabrakło.
Nie mogę w to uwierzyć.
Miałam kiedyś namacalny symbol tej radości, będący zarazem jakby modlitwą o nią. - Malusieńką ampułkę wina zrobionego w Kanie Galilejskiej, przywiezioną z Lednickiego Spotkania Młodych w 2002 roku.
Długo stała, przez ciut nieszczelny korek wyparowało dość sporo tego wina, potem gdzieś przy przeprowadzce ampułka mi zginęła.
A jak jest z radością od Pana, przemienioną z naszego trudu? Ta wieczna nie ginie, nie wietrzeje na pewno. A ta doczesna, ale też od Pana?
Nie wiem. Pytam wiarą i życiem swoim. Bo wciąż tak trudno uwierzyć że Jego to naprawdę obchodzi...
dzięki za ten wpis. Dzisiaj bardzo mi pomógł w modlitwie :)
OdpowiedzUsuń