23.5.09

Jak to właściwie było?

Pamiętam moje zafascynowanie przed laty poezją Wojtyły. Najpierw na jego wiersze natknęłam się w klasie maturalnej, w czarnej antologii w opracowaniu Bożeny Chrząstowskiej ("gdzie jest moja Chrząstowska?!", mawiała co lekcję polonistka w moim ogólniaku, przegrzebując tony książek na biurku, wreszcie wyciągając jedną spod spodu tak, by całej konstrukcji nie zburzyć, co nie zawsze się udawało).



Tak, wiem, to nieprawdopodobne, dziś gimnazjaliści już mają konkursy o papieżu, a ja wiersze Wojtyły czytałam w LO dopiero (celowo piszę "Wojtyły", bo i sam autor tak się pod nimi podpisywał i tak je wydawać kazał - pod nazwiskiem Karol Wojtyła, pisał te teksty bowiem jeszcze wtedy, kiedy papieżem nie był.
Już nie pamiętam, jakie fragmenty jakich utworów w tej Chrząstowskiej były, ale dość powiedzieć, że ciągnęły mnie jak magnes do siebie.



Musiałam, po prostu musiałam do nich wracać. Wreszcie, chyba czekając przydługo na jakiś autobus po zajęciach na polonistyce, weszłam do EMPiKu. Taak, jak zwykle obejrzeć książki, co - jak zwykle, na oglądaniu się nie kończyło, bo zawsze wychodziłam bez pieniędzy, za to z książką w ręku. Spotkałam wtedy "Poezje i dramaty". Wzięłam, a jakże.
O, w tym wydaniu.
Pamiętam potem zaczytywanie się, zwłaszcza w Wielki Piątek i Wielką Sobotę, chłonięcie tego klimatu Tajemnicy Białego Chleba i Wcielenia.
Pamiętam też jeden mglisty fragment, a raczej mgliste wrażenie, jakąś taką poświatę w duszy, którą mi zostawił. Już nie wiem, czy to było z "Pieśni o Bogu ukrytym" czy jakiegoś innego poematu, nie pamiętam, ale odszukam, może wkleję jutro.
W każdym razie ta poświata trwa we mnie do dziś.
Jako zdumienie, jako zachwyt, jako zadziwienie. Jako coś, co czasem zwykłam nazywać zamilczeniem się.

zdjęcie - P. Szott, zaczerpnięte stąd

Ta poświata zostawiła we mnie pytanie: Jak to właściwie było?
Jak to było, gdy w łonie Trójcy Świętej zapadła decyzja, że Zbawiciel zstąpi na ziemię.
Bóg swego Syna nie oszczędził, wydał Go za nas. Czyżby Go zmuszał? Co czuł Jezus, gdy dowiedział się, że ma na ziemię zejść?
Tak, wiadomo, Bóg jest poza czasem, wiedział to od zawsze, ale co działo się w Jego sercu? Czy to nie była decyzja sprzeczna z Nim samym, Nim jako Bogiem w Trójcy Jedynym?
Nie pamiętam już tych słów Wojtyły, ale pamiętam, że z nich właśnie - jak poświata, wyłoniło się to pytanie i we mnie zostało: Jak to było?



I pojawiła się odpowiedź. Po Wojtyłowemu prosta, ale i gęsta od metafor. Ja ją zapamiętałam przetwarzając jakoś podświadomie na jezyk prozy, pewnie żeby nie zapomnieć:
Bóg Ojciec mówi:
- Ci ludzie tacy biedni, wciąż poranieni, wciąż cierpią, wciąż tęsknią za mną. Kto im pomoże? Diabeł dopomina się ceny za ich grzechy, dopomina się ich życia na wieki. Kto im pomoże? I Bóg Ojciec siedzi, martwi się nie na żarty.
I Jego jedyny, najdroższy, ukochany Syn mówi:
- Tato, to ja pójdę.
Bóg Ojciec:
- Na śmierć, na hańbę, na poniżenie? Na wyniszczenie? Nosić zło ich wszystkich? Zostać potem w białym kawałku chleba na wieki, który może być czczony, ale i podeptany tak po prostu wojskowymi buciorami?
Jezus:
- Pójdę. Nikt inny, nikt z nich by tego nie uniósł. Nikt z nich by po tym nie wstał z martwych.
I poszedł.

Trójca Święta, ikona autorstwa Rublowa, mam taką zresztą na dyżurnym miejscu w stołowym pokoju, malutką, w formie obrazka z tą ikoną właśnie, naklejonego na desce, na której, jak to zwykle w ikonach jest, napisałam pewną modlitwę, dziś już nie do odczytania, bo zaklejona tym obrazkiem, ale wryta w drewno jest. I pozostanie.

Obraz ten, tak właśnie na prozę przetworzony, a pierwotnie pięknie poetycko wyrażony przez Wojtyłę, tak właśnie we mnie tkwi. Poruszył mnie do głębi. I to poruszenie trwa, czasem się odzywa, częściej o nim nie pamiętam, ale wiem, że gdzieś tam w głębi jest.
Bo uderza w samo sedno moich ludzkich wyobrażeń.
Bo jakoś nie umiałam sobie tego przedtem poskładać. Zawsze myślałam, że to Ojciec mówił: "Idź, musisz iść, musisz cierpieć. Musisz."

I że cierpienie Ojca, który z Nieba widzi na krzyżu swego Syna jest jakieś tylko nieprawdziwe, jakieś takie - bo tak wypada. Tymczasem....


Napis na obrazku: Krzyż trwa, gdy świat się zmienia (dewiza zakonu kartuzów)

Przekonuje mnie ten Wojtyłowy obraz. Że to wszystko dokonało się w wolności. Że Jezus naprawdę tego chciał. Ileż miłości jest w tym oryginalnym poetyckim obrazie! Muszę go jutro odnaleźć i wkleić koniecznie.
I ta miłość wabi, wciąga, zaprasza. Nie, nie wabi, nie wciąga, nie zaprasza. To wszystko są za małe słowa.
A gdzie był wtedy Duch Święty? Skoro o Trójcy mowa?


Był. Tą miłością, z której się wszystko wzięło.
I dlatego Bóg jest Miłością, a nie uosobieniem Miłości. Miłością. Bo to Miłość jest Osobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz