20.6.09

O Sercu raz jeszcze

Wczoraj pisałam o Sercu tak bardziej ogólnie, choć trudno to nazwać wpisem oficjalnym. Dziś krócej, ale za to w sposób uchylający rąbka tajemnicy, albo raczej... drzwi do mojego, naszego świata.
Mamy w domu pewien obraz, stary, stary, bardzo stareńki, bo liczący sobie już lat prawie dziewięćdziesiąt.


Pierwszy raz zobaczyłam go za panieńskich jeszcze czasów w równie starej albo nawet starszej chałupce po dziadkach mojego męża. Tej chałupce, do której dziś tak często i chętnie jeździmy na drugi koniec Polski na wyjazdy, wypady i eskapady (pozdrawiam czytających bloga Wielkopolan przy okazji ;) Wisiał ten obraz tam od zawsze - w dużym pokoju. Któregoś dnia, już dobrze po ślubie, mąż wpadł na pomysł, by obrazy stare, wszystkie, które są w tym domku, odnowić. Wywiózł je więc do naszego domu, kupił ramy, te obrazy, które trzeba było, włożył za szkło, stare krzyże odmalował, oczyściwszy wczesniej, i tak czekaliśmy do kolejnego wyjazdu, by te obrazy zabrać. Ale jeden z nich był szczególnie duży, nie było go gdzie położyć, więc tymczasowo powiesilismy go nad stołem w naszym dużym pokoju. Jak powiesiliśmy - tak został. Inne wywieźlismy z powrotem, ten zostanie już zawsze. Bo jakiś taki.. sentyment do niego mamy.
Jak tak wisi i wisi, to mimo woli człowiek zaczyna mu się przyglądać. I tak kiedyś patrzę, patrzę i.. co widzę? Na obrazie data poświęcenia rodziny (zapewne przez jakąś babcię czy prabacię męża) - 17 października 1922 roku. Dokładnie 85 lat przed urodzeniem naszego syna. Mało tego, odkryłam niedawno, że 17 października to... rocznica śmierci apostołki Bożego Serca, Małgorzaty Marii Alacoque, jest więc ona właściwie też i patronką syna.
Niezwykły jest ten obraz. Jeszcze tam, na wsi, był świadkiem oświadczyn mojego przyszłego męża, świadkiem naszych rodzicielskich i małżeńskich planów... Nie żeby specjalnie. Po prostu tam wisiał, jako część wystoju pokoju. Potem ta data...
Ktoś powie - przypadek, ale - co tu dużo mówić, to Boże Serce chyba nas prześladuje...


I ciekawa rzecz jeszcze jedna. Jakaś właśnie babcia czy prababcia męża (dziś już nie żyje nikt, kto mógłby pamiętać, kto to był dokładnie), poświęciła uroczyście rodzinę, która miała, Sercu Jezusa. A moz eto nei babcia? Może dziadek? Nie wiem, dlaczego odruchowo myślę o babci...
Teraz dygresja - mała, ale istotna. Zdarzają się często gęsto przypadki, że ktoś w rodzinie wchodzi w okultyzm czy jakiekolwiek konszachty z demonami. Po latach okazuje się, że to ma skutki także i w życiu kolejnych pokoleń, Zły w pewien sposób jakby przywłaszcza sobie całą rodzinę. Jesli więc zły oddziałuje na przyszłe pokolenia, to zapewne i Bóg, któremu poświęca się rodizny, działa w życiuprzyszłysz pokoleń. I to bardziej niż Zły. Bóg przecież jest wszechpotężny.
Kto wie, jaki wpływ na życie nasze - moje, mojego męża i naszego syna albo i kolejnych przyszłych naszych dzieci, ma ten babciny czy dziadkowy akt poświęcenia rodziny...



Pewnie na Sądzie Ostatecznym, jak mówią teologowie, dowiemy się tych wszystkich powiązań. A wtedy szczęka nam opadnie. Tymczasem, tak zwyczajnie po ludzku, nie mogę się oprzeć wrażeniu, nie tylko na podstawie tej historii z obrazem, ale i na bazie wielu innych wydarzeń osobistych bardzo, że nie sposób ich opisać - własnie przez to wszytsko nei moge się oprzeć wrażeniu, że Jego Serce nas pociąga i po Bożemu miłością prześladuje.

"Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść"(Jr 20,7), jak mówi Jeremiasz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz