17.6.09

Facet zupełnie niezwykły



Dziś słowami nie moimi, ale moje tu zupełnie niepotrzebne.
Trafiłam dziś na innym blogu, księżowskim zresztą, o tutaj, na dość ciekawy cytat Proboszcza z Ars. I tak jakoś się postanowiłam w historię tej postaci zagłębić. Tak więc dzielę się tym, co znalazłam:

Henri Ghéon, francuski poeta i dramaturg urodzony ponad sto lat temu, napisał biografię świętego proboszcza z Ars.


W pierwszym rozdziale autor mówi, że życie tego świętego jest przepełnione prostotą i cudami tak, iż przychodzi pokusa by opowiadać je jako bajkę. A brzmiałaby ona mniej więcej tak:

"Pewnego razu we Francji, w prowincji Lion, pewien drobny gospodarz, chrześcijanin, od początku swojego ziemskiego życia kochał samotność i dobrego Boga. A ponieważ panowie z Paryża, którzy wywołali rewolucję, zabraniali ludziom modlić się, dziecko i jego rodzice udawali się na Mszę Świętą do stodoły.

W owym czasie księża żyli w ukryciu, a kiedy któregoś złapano, zwyczajnie ucinano mu głowę.

Z tego powodu Jan Maria Vianney marzył by zostać księdzem. Umiał modlić się, lecz brakowało mu wykształcenia. Pasł owce i pracował na roli.

Do seminarium poszedł dość późno, potykał się na wszystkich egzaminach, lecz ze względu na to, że powołania były wówczas rzadkością, w końcu dostał promocję i otrzymał nominację na proboszcza Ars, gdzie pozostał aż do śmierci. "Ostatni" proboszcz Francji w "ostatniej" francuskiej wsi. Był nim jednak w pełnym tego słowa znaczeniu, co nie zdarza się często. Był nim w całej pełni tak, że "ostatnia" wieś miała "pierwszego" proboszcza, a cała Francja udawała się w podróż, żeby się z nim zobaczyć.

Nawracał wszystkich, którzy do niego przybywali i gdyby nie umarł, nawróciłby całą Francję.


Leczył ciała i dusze. Czytał w sercach jak w książce.

Nawiedzała go święta Dziewica, a szatan wyrządzał mu wiele przykrości, jednak nie zdołał przeszkodzić być człowiekiem świętym.

Został mianowany kanonikiem, następnie kawalerem Legii Honorowej, a w końcu uważano go za świętego.

Lecz dopóki żył, nie zdawał sobie sprawy dlaczego tak się dzieje.

Było to jego najpiękniejsze doświadczenie, bo na taką cześć zasługiwał.

Wszystko to wydarzyło się w wieku dziewiętnastym, który w Raju, gdzie ujawnia się prawdziwa wartość człowieka był nazywany 'wiekiem proboszcza z Ars'. Jednak Francja nawet nie zdawała sobie z tego sprawy."

Czuje się w tym opowiadaniu rękę artysty, który bardzo krótkimi pociągnięciami pióra jest w stanie opisać, prawie całościowo, jego profil osobowy. Jednak autor nagle zatrzymuje się, spostrzegłszy, że w przedstawionej tak różowo rzeczywistości kryje się głęboki dramat, którego rozmiaru, na pierwszy rzut oka, nie podejrzewa się. Nakreślone wydarzenia są prawdziwe. Ów wieśniak z prowincji Lion miał siedem lat, gdy w Paryżu panował terror i pod karą śmierci wygnani zostali wszyscy ci księża, których nie zdołano zmusić do odstępstwa. Wielu z nich zostało zamordowanych. Co więcej, oddziały Konwentu przemierzały okolice Dardilly, gdzie zamieszkiwał, po to, aby zdławić w Lionie powstanie. Kościół był zamknięty. Proboszcz najpierw zrzekł się, zgodnie z tym co mu kazano, wszystkich przysiąg, a następnie przestał pełnić funkcje kapłańskie. Viannejowie co jakiś czas, ryzykując życiem, udzielali gościny niektórym utajnionym księżom. W jednym z ukrytych pomieszczeń, zastawionych wozem z sianem oraz pod strażą trzymaną przez chłopów, Jan Maria w wieku trzynastu lat mógł przyjąć Pierwszą Komunię Świętą, a trzeba pamiętać, że był to czas tak zwanego "drugiego terroru".


Jego powołanie pojawiło się bardzo szybko. Jak sam powiedział - "w następstwie pewnego spotkania ze spowiednikiem", gdy zrozumiał, że zostać księdze oznacza równocześnie być gotowym umrzeć za to posłannictwo.

Ale jeżeli dziecko nie mogło uczęszczać do kościoła parafialnego, tym bardziej nie mogło chodzić do szkoły, która nie istniała.

Pierwszy raz zasiadł w szkolnej ławce, gdy miał siedemnaście lat.

Z desperacją usiłował uczyć się, wspomagany przez pewnego przyjacielskiego księdza, który wierzył w powołanie chłopca. Jednak wyniki były mizerne. Mówił później: "ów ksiądz, przez pięć lub sześć lat, usiłował nauczyć mnie czegokolwiek, lecz był to daremny trud, gdyż nie byłem w stanie niczego utrzymać w głowie". W tym wyrażeniu jest wiele pokory, ale także wiele prawdy.

Trudności w seminarium duchownym, z biegiem czasu, stały się nie do rozwiązania, jeśli wziąć pod uwagę filozofię i teologię. Nadto musiał zdawać egzaminy pisemne i w języku łacińskim komentować.

Jednakże proboszcz z Ecuilly, bardzo szanowany w diecezji, stworzył mu wszystkie możliwe ułatwienia w studiach i egzaminach, doprowadzając do tego, że otrzymał święcenia kapłańskie i stał się jego pomocnikiem.

Kapłaństwo otrzymał w roku 1815 w wieku 29 lat. Był to rok, w którym w Turynie urodził się ksiądz Bosko.

Pierwsze lata nauki ten święty kapłan przebrnął z pomocą w nauce. "Była to wina - powie później Jan Maria Vianney - o której trudno przesądzać przed Bogiem, że dopuszczono mnie do święceń".


Trzeba dobrze zrozumieć, że Jan Maria pragnął tego z całego serca, lecz czuł się niegodny. Z drugiej strony ów proboszcz rozwijał je, gdyż był przekonany, że jest to prawdziwe powołanie, a braki wykształcenia będzie można skompensować poprzez szczególną wiarę. I miał rację. Jan Maria, ze swej strony, był świadom, że otrzymał ogromny i niezasłużony dar.

"Myślę - powie - że Pan chciał wybrać najbardziej ograniczonego człowieka ze wszystkich parafii, aby dać najwięcej dobra. Nie znalazł nikogo gorszego na moje miejsce, okazał więc swoje wielkie miłosierdzie mnie ".

W słowach tych zawarty został cały duchowy dramat, w którego tajemniczą głębię trzeba się dobrze wczuć.

Charyzmatem owego młodego kapłana będzie takie zatracenie się w swojej posłudze i byciu wyłącznie księdzem, szafarzem sakramentów, do tego stopnia, że całkowicie zatopi się w darze kapłaństwa.

Proboszcz z Ars stał się patronem wszystkich parafii na świecie, ponieważ żył nieodpartą potrzebą unicestwienia swojej osoby w relacji z otrzymanym bez żadnej zasługi darem i zatraceniu siebie w jego wypełnianiu. A uczynił to jednocześnie poprzez pokutę, wyniszczając fizycznie, w najbardziej twardych umartwieniach, swoją ludzką naturę.

Powiedziałem: "potrzeba szaleństwa". Proboszcz z Ars powie o sobie, że nie był w stanie zrozumieć pokusy pychy. Przeżywał rozpacz z powodu poczucia ogromnej dysproporcji, niechęci by tworzyć nierówność, która uspokaja się jedynie w opuszczeniu samego siebie dla Boga.

Ważnym jest abyśmy wychodząc od niektórych naszych doświadczeń, dobrze zrozumieli wszystkie korzenie owego dramatu.

Wielokrotnie chrześcijanie czują się ograniczeni ludzką ograniczonością swoich kapłanów. Powiadają: "nie umie głosić kazań" albo "nie zna problemów ludzi", "nie jest człowiekiem świętym", "jest takim samym grzesznikiem jak wszyscy?", "dlaczego mam się przed nim spowiadać, skoro jest gorszy ode mnie??" i temu podobne.

Zbierzcie razem wszystkie te uwagi odnoszące się do kapłanów, które w waszym doświadczeniu przeżyliście lub usłyszeliście. Zatem, najpoważniejszym ich aspektem jest fakt, że oddają nagą prawdę o szafarzu, jednak to, co jest ważne, to święte działanie Boga, które wypełnia się poprzez owego człowieka.

Ów święty z Ars, wobec siebie i przed Bogiem, osobiście ucieleśnia ten znamienny dramat.

"Kapłana - powiada - zrozumie się jedynie w niebie. Gdybyśmy to pojęli na ziemi, umarlibyśmy, nie ze strachu lecz z miłości?Po Bogu kapłan jest wszystkim. Pozostawcie przez dwadzieścia lat jakąś parafię bez księdza, a zacznie się tam oddawać cześć zwierzętom!"


Ars

Lecz z drugiej strony dodaje:

"Jakże przerażające jest być księdzem! Jakże godny opłakiwania jest ksiądz odprawiający Mszę Świętą jak coś powszedniego! Jakże nieszczęśliwy jest kapłan bez życia wewnętrznego!"

Tak naprawdę, nie był to jego problem. Co więcej, gdy odprawiał Mszę Świętą wydawało się, że widzi Boga, tak bardzo było to poruszające.

Jednak żył w niepokoju wynikającym z faktu, że był proboszczem i ponosił odpowiedzialność za całą parafię, a nie czuł się tego godny. Stale, aż do ostatnich chwil swojego życia, miał nadzieję, że zostanie od tej odpowiedzialności uwolniony po to, żeby nie musiał - jak powiadał - "udać się prosto z parafii na sąd Boży".

Będzie bez przerwy, aż do ostatnich dni przed śmiercią, odczuwał ustawiczny lęk, aby nie ulec pokusie rozpaczy.

Trzy razy usiłował, pod osłoną nocy uciekać, aby udać się do biskupa i poprosić o pozwolenie na wycofanie się na odosobnienie "aby opłakiwać swoje grzechy".

Ostatni raz uczynił to dokładnie wtedy, gdy był podziwiany w całej Francji, trzy lata przed swoją śmiercią. Uciekał nocą, podczas gdy parafianie, podejrzewając coś, czuwali by go zatrzymać; najbliżsi współpracownicy otoczyli ze wszystkich stron, prosząc o to, aby odmówić wspólnie poranne modlitwy. Schowali przy tym jego brewiarz do czasu, aż tłum parafian nie zatarasował drogi, z płaczem prosząc by pozostał:

"Księże proboszczu, jeżeli sprawiliśmy jakąś przykrość, prosimy, powiedz, a uczynimy wszystko co zechcesz by sprawić Tobie radość."

Pozwolił zaprowadzić się jak "więzień" (w sensie duchowym) do kościoła, do swojego konfesjonału, mówiąc do siebie "co stałoby się z tak wieloma grzesznikami?"

Następnego dnia, gdy przypomniano mu wydarzenia z ubiegłej nocy, odpowiadał pokornie: "zachowałem się jak dziecko!"

Nie uciekał jednak z powodu trudów, ale dlatego, że nie czuł się godny.

"Nie ubolewam nad tym - powiadał - że będąc księdzem muszę odprawiać Mszę Świętą, lecz nie chciałbym być proboszczem".

Uważał, że nominacja wynikała z faktu, iż biskup pomylił się w ocenie jego zdolności, a on zachował się jak hipokryta chcący ukryć swoją nędzę.

"Jakże jestem nieszczęsny! Wszyscy, nawet Monsignor, został oszukany na mój temat! Muszę pozostać hipokrytą!"

Mówiąc prawdę, niejeden go lekceważył. Pewien proboszcz z sąsiedniej parafii, widząc jak jego penitenci udają się w podróż w kierunku Ars, pisał do niego w liście:

"Drogi proboszczu, gdy ma się tak nikłą wiedzę teologiczną, nie powinno się nigdy zasiadać w konfesjonale".

Inny, po prostu, wygłaszał przeciw niemu kazania.

Jan Vianney odpowiedział:

"Mój najdroższy i ukochany współbracie, jakże wiele powodów mam by darzyć Cię miłością! Jesteś jedynym który mnie dobrze poznał!"

Prosił go przy tym usilnie, aby pomógł mu otrzymać od biskupa uwolnienie od tego ciężaru, ponieważ: "będąc postawiony w takim miejscu, do którego zajmowania nie jestem godzien z powodu mojej niewiedzy, mógł wycofać się na ubocze i opłakiwać swoje biedne życie".

Jednak owo tak pokorne i bolesne mniemanie o sobie - trzeba to dobrze zrozumieć - nie wynikało ze smutnego charakteru, melancholii czy strachu. Przeciwnie, był to człowiek wesoły, zdolnym do humoru. Wypływało ono raczej z dwu różnych względów.

Było, niewątpliwie, wynikiem uwarunkowań historycznych i kulturowych. Otrzymał bardzo surowe wykształcenie, naznaczone piętnem jansenowskiego rygoryzmu, pełne niepokoju o tajemnicę przeznaczenia i potępienia.

Początkowo stosował go w kazaniach i względem swoich penitentów. Później coraz bardziej ustępował miejsca zachwytowi nad ogromną miłością Boga. Coraz bardziej wnikał w to pewien mistycyzm.

Sam ujawnił to jednej ze swoich penitentek:

"Córko moja, nie proś Boga o to, abyś całkowicie poznała swoją nędzę. Ja o to kiedyś prosiłem i trzymałem. Gdyby Bóg wówczas mnie nie podtrzymał, byłbym natychmiast popadł w rozpacz!"

Innym razem, do swojej współpracownicy w dziele duszpasterskim, tak powiedział:

"Prosiłem Boga o poznanie mojej nędzy. Poznałem, i tak zostałem zgnębiony, że modliłem się o pomniejszenie poczucia winy jakiego doświadczyłem. Wydawało mi się że nie będę mógł tego znieść".

Innym razem wyznał:

"Jestem tak bardzo przestraszony z powodu mojej nędzy, że natychmiast błagałem o łaskę jej zapomnienia. Bóg mnie wysłuchał, lecz pozostawił mi wystarczające światło, abym poznał, że wcale nie jestem dobry".

Musimy bardzo uważać. W życiu wielu mistyków znajduje się tego rodzaju doświadczenie, pewien rodzaj "nocy ciemnej", koniecznej dla uczestnictwa w tajemnicy męki Chrystusa, poczucie całkowitego opuszczenia w rękach Ojca i nasycenie Jego miłością.

"Bóg jest wszystkim, a ja niczym" to również wyrażenia świętego Augustyna, świętego Franciszka, świętej Katarzyny ze Sieny, a także niektórych młodych świętych naszych czasów.

W życiu proboszcza z Ars to doświadczenie całkowicie łączy się z posłannictwem, o którym już mówiłem; stać się całkowicie kapłanem, bez jakiejkolwiek ludzkiej pychy, wniknąć w moc łaski, jaką Bóg obdarza swoje stworzenia.

"Dobry Bóg, który niczego nie potrzebuje, chociaż jestem nieuczonym księdzem, pouguje się mną do wykonania wielkiej pracy. Gdyby miał innego proboszcza, który miałby więcej ode mnie powodów do upokorzenia się, wziąłby go i uczynił poprzez niego sto razy więcej dobra."

Ale jak w tej "mistycznej nocy" żył proboszcz z Ars? Przede wszystkim nie był pewny czy nie traci czasu na "lizanie ran", jak to się nieuchronnie dzieje, gdy zamiast świętej pokory, chodzi jedynie o kompleksy psychiczne.

Ofiarowuje całe swoje człowieczeństwo na Bożą służbę. Przede wszystkim ze świadomością konieczności "umartwienia się".

Jeszcze dzisiaj robią wrażenie używane przez niego narzędzia pokutne, opowiadania o stylu życia, praktykowanych postach, czuwaniach, braku jakichkolwiek fizycznych wygód.

Jeżeli spał, to niewiele godzin na gołej pryczy, jeśli je, to niewiele, zadowalając się garnkiem gotowanych ziemniaków, które musiały mu starczyć na kilka dni. Biczował się do omdlenia, a czynił to przede wszystkim dlatego, że był proboszczem, a zatem do niego należała modlitwa o przebaczenie grzechów dla swoich dzieci. Spowiadał wiele, a więc musiał podjąć wielką pokutę za grzeszników, którzy na nią zasługiwali.

"Mój Boże, udziel łaski nawrócenia mojej parafii. Jestem gotów cierpieć wszystko, co tylko zechcesz, przez całe moje życie? byleby się nawrócili."

Z drugiej strony, gdyby nie opanowywał w ten sposób swojego ciała i swojej wrażliwości, jak mógłby wytrzymać w tym powołaniu, które go uwięziło na więcej niż dwadzieścia lat w konfesjonale, nieprzerwanie przez piętnaście do szesnastu godzin dziennie, bez możliwości wyczerpania kolejki penitentów, którzy schodzili się z całej Francji, prosząc usilnie o spowiedź?

Każdy szczegół z życia świętych, aby nie wydawał się dwuznaczny, powinien być oglądany przy jednoczesnej świadomości całego obrazu, jaki nakreślił w nich Bóg.

Z drugiej strony, proboszcz z Ars żył stałą troską, aby być dla swoich wiernych dobrym pasterzem.

Przede wszystkim uczyć ich.

Poprzednik w jednej ze swoich relacji pozostawił zapis, że ludzie w owej okolicy byli tak niedouczeni, tak pozbawieni wiedzy religijnej, że większość dzieci "nie różniła się od zwierząt tylko otrzymanym Chrztem". To samo tyczyło się dorosłych mężczyzn, dalekich od Kościoła albo rzadko i od niechcenia chodzących do Kościoła.

Spotykał ich wszędzie, znał każdego, przyciągał ich poprzez kazania, które trwały nawet godzinę. Czasami się mylił, niekiedy wzruszał albo przerywał, a wskazując na tabernakulum, tonem który rozbrajał, mówił: "On tam jest ".

Zwracał się do nich na ty, używając ich języka, ich porównań.

Trzeba powiedzieć, że nie był inteligentem. Kazania ujawniały żywość języka oraz podstawy budzące podziw.

Oto jak mówił do swoich wiernych o ich budzących obrzydzenie modlitwach, opisując typową rodzinę:

"W domu w najmniejszym stopniu nie myśli się o pomodleniu się przed jedzeniem, ani o dziękczynieniu po posiłku, ani nawet o Anioł Pański. Uważam, że mówicie je z powodu starego przyzwyczajenia, a przy tym czujecie się źle. Kobiety wypowiadają słowa modlitwy w czasie krzątaniny i wołania podniesionym głosem na dzieci i domowników, mężczyźni w tym czasie obracają w rękach beret albo kapelusz, jakby chcieli przekonać się, czy nie ma w nim dziury.

Myślą o Panu jakby mieli pewność, że On naprawdę nie istnieje i jest czymś śmiesznym."

Innym razem o miłości Boga:

"Nasz Pan jest na ziemi jak matka, która swoje dziecko nosi na rękach. Dziecko to jest niegrzeczne, kopie ją, gryzie, drapie, lecz matka nie daje ku temu żadnego powodu. Wie jednak, że gdy je uwolni, dziecko upadnie, ponieważ samo chodzić nie może.

Oto jaki jest nasz Pan. Znosi wszystkie nasze złe zachowania, znosi całą naszą arogancję, przebacza nam wszystkie głupstwa, ma dla nas miłosierdzie wbrew nam samym".

I jeszcze na temat pychy:

"Oto taki, co jest pełen niepokoju, który czyni wokół siebie zgiełk, który chce dominować nad wszystkimi, który chce powiedzieć słońcu 'przestań świecić, mnie pozostaw oświetlanie świata!?' Pewnego dnia ów pyszny człowiek zostanie zrównany z pyłkiem popiołu i poniesiony przez rzekę w dal? aż do morza."

Taka oto jest kultura pastoralna Proboszcza z Ars.

Innymi razy rzecze:

"Nie usiłujmy pozbyć się Pana jak kamyka z buta."

Albo:

"Biedny grzesznik jest jak dynia, którą gospodyni rozcina na czworo i znajduje się w niej pełno robactwa."

Albo:

"Grzesznicy są czarni jak rura w piecu"

Jedną sprawą jest wykaz fraz, inną zobaczyć i poczuć jak rodzą się w sercu i drążą duszę.

Jest faktem, że wychodząc z Kościoła wszyscy mówili: "Żaden kapłan nie mówił nam tak o Bogu jak nasz proboszcz".

Biskup jego powiadał: "Mówi się, że proboszcz z Ars nie jest wykształcony, lecz ja nie wiem czy to jest prawdą. Jestem jednak przekonany, że Duch Święty zajął się jego oświeceniem".

Aktywność duszpasterska (a nadto zbudowanie sierocińca dla dzieci a następnie Instytutu dla kształcenia dzieci) dotyczyła trzech aspektów życia parafialnego, które określił on jako oznaki głębokiej dechrystianizacji, w jakiej była uwikłana ówczesna Francja.

Z drugiej strony, praca w dni świąteczne, zwyczaj przeklinania to znaki wypływające z praktycznego ateizmu, poprzez które neguje się fakt istnienia Boga, a o którym mówi się że się w Niego wierzy.

Wiedział, że dla chłopów, praca w dni świąteczne oznaczała przywiązanie do pieniądza, oznaczała dehumanizację życia. Nie bez powodu panowie z Paryża nieco wcześniej usiłowali znieść święta i niedziele, aby je zastąpić dekadami; jeden dzień laickiego wypoczynku na każde dziesięć, aż się zapomni Dzień Pański i dni święte.

Jan Maria Vianney nie zaznał spokoju, dopóki w kwestionariuszu swojej parafii nie mógł zapisać, że w dni świąteczne pracuje się "rzadko", a przechodzący obcokrajowcy byli zdziwieni widząc trzech wozaków przy spłoszonym koniu, który tratował wóz, że nie zdenerwowali się ani nie przeklinali.

Zrobiło to na nich tak wielkie wrażenie, iż opowiadali to jako obiegową nowinę.

Wydał walkę knajpom, które nazywał "sklepami diabła, miejscem, gdzie sprzedaje się dusze, gdzie niszczy się rodziny, zdrowie, gdzie zaczynają się kłótnie, gdzie staje się mordercą".

Zanim zaczniemy się śmiać, pomyślmy o miejscowości, którą zamieszkuje dwustu siedemdziesięciu mieszkańców w czterdziestu domach, a wśród których znajdują się cztery gospody, z czego dwie oparte o kościół.

Pomyślmy o nich jako o miejscach alternatywnych dla kościoła w dniach świątecznych oraz miejscach alternatywnych dla własnych domów w długie wieczory i noce. Pomyślmy o nich jako o miejscach, gdzie sprzedawano środek odurzający jakim wówczas było wino, gdzie traci się potrzebne rodzinie pieniądze, i gdzie w czasie upojenia znajdowały pożywkę nienawiść i kłótnie.

Kazania i interwencja proboszcza były tak stanowcze, że najpierw zmuszeni byli zamknąć dwie knajpy blisko kościoła a następnie dalsze.

Siedmiokrotne próby otwarcia ich na nowo, poszły na marne.

Trzecia sprawa duszpasterska to "taniec". Proboszcz powiadał, że "diabeł otacza tańce jak mur otacza ogród", a osoby, które do niego wchodzą "pozostawiają swojego Anioła Stróża u drzwi, podczas gdy zaczyna go zastępować diabeł i w pewnej chwili na sali jest tyle demonów ilu tancerzy".

W tamtych czasach, tańce ludowe i najazdy tancerzy z jednej miejscowości do drugiej, były prawie jedynym sposobem, w jaki szerzyło się nieprzyzwoite zachowanie i stroje, a którego rodzina nie była w stanie powstrzymać. I o ile chce się być modnym, trzeba pamiętać, że nieczystość młodzieży, niewierność małżeńska, rozpusta wyrażana gestami czy poprzez niektóre tańce, nigdy nie były cnotami chrześcijańskimi i nie są nimi także dziś.

Również te wady społeczne powoli i prawie w całości znikły z powodu miłości i szacunku jaki ludzie otaczali tego świętego człowieka, który za nich modlił się i czynił pokutę.

Działanie edukacyjne odbywało się przede wszystkim w konfesjonale.

Około roku 1827 zaczęła się szerzyć opinia o jego świętości. Na początku przychodziło piętnastu do dwudziestu pielgrzymów dziennie. W roku 1834 liczono ich na trzydzieści tysięcy rocznie, która to liczba powiększyła się w ostatnich latach jego życia od osiemdziesięciu do stu tysięcy.

Stało się konieczne zorganizowanie stałej, codziennej służby transportowej z Lionu do Ars. Co więcej, trzeba było na stacji Lion otworzyć specjalne okienko, gdzie sprzedawano bilety w obie strony, ważne osiem dni (bilety, które wówczas były czymś szczególnym), biorąc po uwagę fakt, że potrzeba było średnio tygodnia na wyjazd do spowiedzi.

Zaczęła się prawdziwa misja proboszcza i jego "męczeństwo w konfesjonale".

W ciągu ostatnich dwudziestu lat przebywał w nim średnio 17 godzin dziennie, rozpoczynając około pierwszej albo drugiej w nocy, w okresie ładnej pogody, a około czwartej w okresie pogody złej i kończąc późno w nocy.

Jedyne przerwy robił dla odprawienia Mszy Świętej, modlitwę brewiarzową, katechezy i kilka minut na skromny posiłek.

W okresie lata było tak duszno, że pielgrzymi musieli, od czasu do czasu, wychodzić na zewnątrz dla zaczerpnięcia powietrza aby móc wytrwać. W zimie było przejmująco zimno:

"Pytałem: jak można wytrzymać tak wiele godzin, w tak surowej pogodzie, bez możliwości rozgrzania nóg?". "Mój przyjacielu - rzekł - sprawa polega na tym, że od Wszystkich Świętych do Wielkanocy nie czuję nóg wcale ".

Ale to umartwienie, stałe otoczenie tłumem, niezależnie od pory dnia, nie było jego największym cierpieniem.

Cierpienia dostarczały mu fale grzechów i zło jakie wylewało się na niego jak trudne do zniesienia morze błota.

"To wszystko, co wiem na temat grzechu - powiadał - nauczyłem się od nich".

Słuchał ich, czytał w nich jak w otwartej księdze, ale przede wszystkim nawracał.

Często starczało mu czasu na niewiele słów, a miał w ostatnich latach głos tak pełen żałości, że trudno go było słuchać. Jednak penitenci odchodzili od jego konfesjonału poruszeni.

"O gdybyż Pan nie był tak dobry! - mówił - a jest bardzo! Co złego wam Pan uczynił, że musicie traktować Go w taki sposób!"

Albo inaczej:

"Dlaczego mnie tak bardzo obraziłeś? - pewnego dnia Pan powie do ciebie - a nie będziesz wiedział co odpowiedzieć".

Bardzo często, a przede wszystkim, gdy stawali przed nim grzesznicy mało świadomi swoich grzechów, święty proboszcz zaczynał płakać. Było to znamienne doświadczenie na własne oczy prawdziwego bólu, prawdziwego cierpienia tak, że przez chwilę mogłeś dostrzec ból Boga spowodowany twoim złem, ucieleśniony w obliczu spowiadającego cię kapana.

Jan Paweł II, wygłaszając kazanie dla kapłanów na placu w Ars, w październiku pewnego roku, mówił o konieczności dawania wiernym owego świadectwa przebaczenia.

Powiedział wtedy:

"Wiem, że napotykacie na wiele trudności, brak kapłanów, a przede wszystkim niechęć wiernych dla Sakramentu Przebaczenia. Mówicie, że od dłuższego czasu nie przychodzą spowiadać się. Czyż nie kryje się za tym brak wiary, brak poczucia grzechu, brak poczucia pośrednictwa Chrystusa i Kościoła, pogarda dla praktyki, z której pozostały jedynie deformacje związane z przyzwyczajeniem?

Zauważmy, że Jego zastępca na ziemi powiedział o proboszczu z Ars:

'Nie ma w tej parafii zbyt wiele miłości Boga, wy ją wprowadzajcie'. A święty z Ars odnalazł także tych penitentów mało żarliwych. Dzięki jakiej tajemnicy, przyciągał jednocześnie wierzących i niewierzących, świętych i grzeszników? W rzeczywistości, ów święty, surowy w tak wielu kazaniach, nieprzejednany względem grzechu, był, podobnie jak Jezus, bardzo miłosierny w spotkaniu z każdym grzesznikiem. Opat Monnin powiadał o nim: 'jest płomieniem łagodności i miłosierdzia'. Płonął miłosierdziem Chrystusa."

Dożył 73 lat, miał długie białe włosy, ciało kruche i zniszczone, a oczy zawsze głębokie i błyszczące. W czasie gorącego lata roku 1859, czwartego sierpnia, umarł spokojnie, bez strachu "jak lampa, w której skończyła się oliwa", "mając - jak mówił jeden ze świadków - w oczach nadzwyczajny wyraz wiary i radości."

Jego parafianie zgromadzeni wokół swojej ubogiej plebani, rozwiesili namoczone płótna, aby zbytnio, przynajmniej w tych ostatnich dniach, nie cierpiał z powodu straszliwego upału.

Przez dziesięć dni i nocy śmiertelne szczątki wystawione były w owej kaplicy, gdzie tak wiele wysłuchał spowiedzi, a pielgrzymi przechodzili nieprzerwanie tysiącami.


Powracam do tej samej wypowiedzi papieża, który parafrazując tytuł pewnej włoskiej powieści, jednak w znaczeniu przeciwnym powiedział:

"Chrystus naprawdę zatrzymał się w Ars, w okresie w jakim był tu Jan Maria Vianney. Tak, zatrzymał się i zobaczył rzesze mężczyzn i kobiet z tamtego wieku, zmęczone i wyczerpane jak owce bez pasterza. Chrystus zatrzymał się tutaj jako Dobry Pasterz. 'Dobry pasterz, ukształtowany według serca Boga - powiadał Jan Maria Vianney - jest największym skarbem, jaki Bóg może przydzielić parafii. Jest to najcenniejszy dar Bożego miłosierdzia'."

Tego wszystkiego potrzebujemy także w naszych czasach.

Antonio Sicari "Nowe Portrety Świętych" - Święty Jan Maria Vianney

(tłumaczył Jerzy Kąkol)


źródło


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz