22.6.09

To, co małe

Tak, tak, wszyscy wiemy już z Biblii, a i gdzieś indziej czytalismy albo słyszeli już to setki, tysiące może nawet razy. - Bóg wybiera to, co niepozorne, by pokazać swoja wielkość.
Niby prawda oczywista, ale jak tak z jednym czy drugim opowiadaniem z życia wziętym to skonfrontować, to ciągle nas ona w tej swojej oczywistości dziwi, zaskakuje i przyciąga.



Gdzie Jezus lubił odpoczywać? W Siwcówce. Powiedział to wiele razy prostej góralce.Witold Cempel - dyrektor generalny firmy konsultingowej – Rozmowy Kundusi z Jezusem rozbijają wiele mitów na temat surowego, karzącego Boga. Wyciskają łzy wzruszenia. Czytałem je prawie rok. Karmiłem się nimi, zdanie po zdaniu. Jej duchowość łączy orędzie Bożego Miłosierdzia Faustyny i „małą drogę” Tereski. Dla zagonionego człowieka karmionego terabitami informacji to prawdziwe objawienie! To samo uczucie. Towarzyszyło mi, gdy schodziłem w Płocku do ciemnawej kuchni, w której pracowała Faustyna i gdy dotykałem drewnianych krat oddzielających mnie od sióstr w starej plebanii w Rybnie. Albo gdy schylałem głowę, by nie wyrżnąć o sufit maleńkiej pustelni Mieczysławy Faryniak, mistyczki ze Spisza. Czy Pan Bóg nie mógł wybrać bardziej atrakcyjnych miejsc, by objawić światu swe miłosierdzie? Czy nie zna się na marketingu? Wybrał to, co kruche, co nie rzuca się w oczy, co łatwo minąć, zbagatelizować, przejść na drugą stronę ulicy. Siedzę w drewnianej chałupie w Siwcówce, ślicznej wiosce schowanej w górach niedaleko Suchej Beskidzkiej. Dom ma 168 lat. Jego ściany słyszały niejedną rozmowę. Były też świadkami niezwykłych spotkań. Prosta góralka Kunegunda Siwiec spotykała się tu z samym Jezusem. Nie umiała pisać. Ale umiała słuchać. I to pokornemu Gościowi podobało się najbardziej.


Tereska sypie, Kundusia zrywa zaręczyny
Do okien pokoju zaglądają tonące w zieleni Jałowiec i Kiczora. Dom wybudowali Jan i Katarzyna Siwcowie. Tu 28 maja 1876 r. przyszła na świat Kunegunda – ich dziewiąte dziecko. Ludzie we wsi nazywali ją po prostu Kundusią. Dorastała w bardzo pobożnej rodzinie. Jej rodzice zrywali się czasami o pierwszej w nocy, by pieszo pójść do spowiedzi do odległych Wadowic. W 1896 roku na misje do kościoła w Stryszawie przyjechał redemptorysta o. Bernard Łubieński. Zwano go powszechnie Kulawym Misjonarzem. Do kościoła w dolinie pobiegła również 20-letnia Kundusia. Co zdarzyło się w czasie tych rekolekcji? Nie wiemy. Wiemy jedno: młodziutka dziewczyna zdecydowała się zmienić całkowicie swe życiowe plany i oddać się na wyłączną służbę Bogu. Zerwała zaręczyny i złożyła prywatny ślub czystości. Nie wybrała jednak klasztoru. Chciała adorować Jezusa, żyjąc w świecie. Wróciła do swej drewnianej chatki. Zaprzyjaźniła się duchowo z Małą Tereską. Gdy w czerwcu 1923 roku wstąpiła do świeckiego III Zakonu Karmelitańskiego przybrała nawet jej imię. Kiedyś zobaczyła w widzeniu świętą z Lisieux. Rozsypywała nad Siwcówką płatki róż.


Głowa boli
Zawiało. Wysiadający z pociągu relacji Kraków–Zakopane ks. Bronisław Bartkowski skulił się. 13 października 1937 r. wysiadł w Suchej Beskidzkiej. Pochodził z północy, z diecezji pelplińskiej. Chorował. Dostał urlop zdrowotny, a lekarz zalecił mu zmianę klimatu. Trafił do beskidzkiej wioski. Tłukł się furmanką kilkanaście kilometrów po kocich łbach. Wreszcie zajechał do Siwcówki. Zapukał do klasztoru sióstr zmartwychwstanek. Trafił tu „przez przypadek”. Kto wie, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby nie choroba? Tuż przed śmiercią powiedział zresztą: od ponad 40 lat nie potrafię sobie wyobrazić dnia bez bólu głowy. To, co po ludzku wydawało się przekleństwem, okazało się nieprawdopodobną łaską. W Siwcówce spotkał Kundusię. Ofiarowała pod klasztor swą rodzinną ziemię – chwaliły ją siostry zmartwychwstanki. Finansowała naszą piękną kaplicę – cieszyli się mieszkańcy. Nie znali jednak jej największego sekretu. Nie wiedzieli o długich rozmowach, które prowadziła z samym Jezusem. Jak zareagował na tę wiadomość ks. Bronisław? Patrzę na wiszącą na ścianie fotografię. Spod krzaczastych brwi spogląda swym poważnym, przenikliwym wzrokiem. Przypomina mi historię innego kapłana. W podobnie kłopotliwej sytuacji znalazł się przed laty ks. Michał Sopoćko. W Wilnie do jego konfesjonału podeszła ruda, piegowata zakonnica i szepnęła: „Mam na imię Faustyna. Znam księdza. Opowiedział mi o księdzu sam Jezus”. Ufna wiara Kundusi musiała zrobić na ks. Bartkowskim wrażenie. Prosta kobiecina wyjaśniała rodzinie zawiłe fragmenty dzieł mistycznych Jana od Krzyża. Powtarzała w czasie spowiedzi słowa, które słyszała od Jezusa. I choć wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały na to, że mówi prawdę, przezorny kapłan poprosił o wyjątkowy znak. Zawarł z niebem umowę. – Boże, proszę Cię o nawrócenie i wyspowiadanie się pewnego grzesznika, który od lat kościół omija szerokim łukiem – modlił się. – Jeśli to, co słyszę od Kundusi jest prawdziwe, niech ten człowiek przyjdzie do kościoła i wyspowiada się. Ks. Bronisław był konkretny. Wyznaczył Bogu konkretną datę: 3 maja 1943 r. Nie pisnął o tym Kundusi ani słowem. – Módl się w pewnej intencji – powiedział jej jedynie. „Kundusia nic nie wiedząc o treści ani o terminie, modliła się gorąco o spełnienie mojego pragnienia – notował. – Nadszedł dzień 3 maja. Po nabożeństwie zasiadłem do konfesjonału. Patrzę, a tu pod chórkiem stoi ów grzesznik. Ludzie powoli poczęli opuszczać kaplicę, a on wstał i zamiast skierować się do wyjścia, podszedł do konfesjonału. Otrzymałem odpowiedź”.


Kundusiu, rozmawiaj ze mną!
Ponieważ sama Kunegunda nie potrafiła pisać, ks. Bronisław notował skrupulatnie słowo po słowie. Książka „Miejsce mojego miłosierdzia i odpoczynku” to nieprawdopodobny dziennik zapisujący rozmowy dwojga zakochanych osób: Jezusa i Kunegundy. Nie wyobrażali sobie bez siebie życia. – Większą radość sprawiają Mi wybrani niż aniołowie, bo aniołowie nie mają dusz odkupionych krwią moją – usłyszała w 1949 roku. – Kto dziękuje za cierpienia, więcej Mi radości sprawia, niż gdyby spełnił dużo dobrych uczynków. W takiej duszy mam odpoczynek. Gdy mistyczka z Siwcówki martwiła się: „Nie umiem kochać”, usłyszała: „Dziecko moje, gdybyś wiedziała jak cię kocham i jak pragnę miłości moich wybranych!”. Nie znajdziemy tu sensacji, żadnego gotowego scenariusza programu „Nie do wiary”. To zapis dialogu samotnego człowieka i opuszczonego przez ludzi Boga. Najbardziej poruszają ostatnie słowa duchowego dzienniczka: „Myśl o Mnie, bo Ja myślę o tobie! Jednocz się i rozmawiaj ze Mną, bo tego pragnę od ciebie”. Rozmawiaj ze mną – prosił pokornie Bóg. I Kundusia rozmawiała. Miała jedno pragnienie. Przylgnąć do Serca Jezusa. Tak mocno, by zatopić się w nim bez reszty. „Twoje serce jest małym niebem dla mojego syna. Odpoczywa w nim. Pocieszaj Go” – usłyszała w 1943 roku od Maryi. Z prostotą dziecka przyjmowała „odgórne” polecenia. Pytając, co podoba się w niej Jezusowi, usłyszała: „Córko moja, jesteś samą słabością!”. Bliźniaczą odpowiedź otrzymała kilkanaście lat wcześniej Faustyna: „Córko Moja, właśnie przez taką nędzę chcę okazać moc miłosierdzia Swego”. W otoczonej polnymi kwiatami niepozornej drewnianej chatce dokonały się mistyczne zaślubiny. „Poślubiam cię jako oblubienicę Sobie, a wesele trwać będzie całą wieczność – mówił Jezus. – Niebo całe cieszy się z tej miłości i zaślubin”. Czy możemy się dziwić, że znana polska karmelitanka s. Immakulata Adamska swą książkę o mistyczce nazwała po prostu: „Dlaczego właśnie Kundusia z Siwcówki?”.


Kiedy skończy się wojna?

Gdy w czasie okupacji Kunegunda pytała o datę zakończenia krwawej wojny, usłyszała: „Dziecko moje, to nie jest ci potrzebne do zbawienia. Zajmij się tylko miłowaniem Mnie i zbawianiem dusz”. Na 2 lata przed zakończeniem wojny Jezus zdradził jednak: „Pokój ma nastąpić w miesiącu poświęconym Matce mojej najmilszej”. Słowa spełniły się co do joty. Kunegunda prosiła o męczeńską śmierć, ale Jezus się na to nie zgodził. – Powiedz spowiednikowi odważnie: com wybrał dla Siebie, tym dzielę się z wybranymi, to jest drogą cierpień. To są skarby moje najdroższe” – usłyszała. Przylgnęła do Cierpiącego i sama została zraniona. Choroba przykuła ją na kilka lat do łóżka. – To miłosierdzie moje, a nie karząca ręka daje ludziom doświadczenia – wyjaśniał Jezus. – Nie skarżyła się. Zarażała ludzi uśmiechem. Niewielu wiedziało o jej cierpieniu. Mieszkańcy Stryszawy zagadnięci o jej zdrowie odpowiadali nawet: Nic jej nie jest, tylko się jej robić nie chce. 20 czerwca 1955 r. Kundusia przepowiedziała swą rychłą śmierć. Tydzień później zmarła.
Niemcy wpadają do wody

Z okien rodzinnej chatki Kundusi wygląda uśmiechnięta pani Franciszka. Jest rodzoną siostrą ks. Bartkowskiego. O spotkaniach z Kunegundą może opowiadać godzinami. – Gdyby ktoś mi powiedział, że wyląduję w Siwcówce, popukałabym się w głowę – śmieje się. – Nasza rodzina wiedziała o tych objawieniach. Zresztą sama Kundusia pocieszała mojego brata: Nie trap się, bo tę wojnę wszyscy przeżyjecie. Jak na Kundusię reagowali mieszkańcy Siwcówki? Zwyczajnie. Nie wiedzieli o jej objawieniach. Jak można darować Kościołowi rodzinną ziemię? – kręcili głowami niektórzy. Wielu zraziły do Kunegundy jej upomnienia. Była prorokiem, nie owijała w bawełnę. I choć kojarzyła się raczej z promiennym uśmiechem, nie bała się nazywać zła złem.
Gdy Niemcy zaczęli wywozić mieszkańców okolicznych wiosek do Oświęcimia, a na Siwcówkę zamierzali sprowadzić swych osadników, Kundusia popędziła pod tabernakulum. Usłyszała: „Nie ma niebezpieczeństwa dla was. Tu obrałem sobie niebo. W tym moim niebie znajduję odpoczynek”. Do dziś mieszkańcy wioski wspominają niezwykłe zdarzenie. Stali spakowani, gotowi na to, że ich chaty zasiedlą niemieccy osadnicy. Do Siwicówki jechała już pierwsza rodzina. Mijała właśnie płynącą u podnóża wioski rzeczkę, gdy nagle drewniany most zarwał się, a Niemcy wylądowali w wodzie. To ostudziło zapał okupantów. Wioska ocalała. Ludzie padli na kolana przy kapliczce Serca Jezusowego. Nazwali ją „kapliczką ocalenia”. Czy wiedzieli, kto wymodlił im tę łaskę?


Mistyczki ściągają oazy
W Dursztynie, gdzie Mieczysława Faryniak błagała Boga, by zesłał na Spisz ogień Ducha Świętego, po latach ludzie zaobserwowali ciekawe zjawisko. Na swe oazy zaczął tu przyjeżdżać otoczony wianuszkiem młodych ks. Franciszek Blachnicki. Wichrówka zaczęła tętnić życiem. Ze zdumieniem zauważyłem, że na pierwsze rekolekcje dla ministrantów ks. Blachnicki zabrał setkę chłopaków do… Stryszawy. Czy to również owoc gorącej modlitwy prostej kobiety? Po latach na Siwcówce ruszyła prowadzona przez zmartwychwstańców prężna Szkoła Nowej Ewangelizacji. Na Msze o uzdrowienie przyjeżdżają tu ludzie z całej Polski. „Po śmierci będziesz szafować łaskami przez Matkę moją do końca świata. Będziesz pomagać Kościołowi i duszom” – usłyszała tu kiedyś Kundusia. W grudniu 2007 r. ruszył jej proces beatyfikacyjny. Jej domek tonie w kwiatach. Pielęgnuje je pani Franciszka. Do chałupy przyczepione są malutkie budki dla ptaków. – W tym roku jakoś nie ma w nich ptaszków. Chyba, zgodnie z panującą tendencją, przeniosły się do miasta – żartuje pani Franciszka. – Kto chciałby mieszkać w wiosce?
Mieszkająca tu pół wieku temu mistyczka poznała Takiego, który chciał. Mówił nawet: To tu obrałem sobie niebo.
Artykuł Marcina Jakimowicza - "Gość Niedzielny " 24/2009
Nie dalej jak wczoraj zwiedzałam jedno z pięknych polskich miast - Wrocław. Tak się złożyło, że na Mszę, choć wybieraliśmy się do katedry6, trafiliśmy w dzielnicy (historycznie skonotowanej zresztą) Psie Pole.
Kościół piękny, bardzo stary, nietstey, na niedzielne Msze za mały, stąd przerobiono przykościelną świetlice na kaplicę. Przeróbki wyglądały jak na zdjęciu, dziś tam już jest czynna kaplica, gdzie właśnie byliśmy na Mszy.
Mając małe dziecko, zmuszona byłam, jak zwykle, w pewnym momencie przechadzac się z nim na zewnątrz - z tej byłej świetlicy wychodziło się w prost na chodnik, między jakąś piekarnię a sklep była wciśnięta ściana tej świetlicy-kaplicy, bez tego odgrodzenia przestrzeni sakralnej, jaka jest charakterystyczna dla kościołów, tak więc, będąc na Mszy, byłam wprost w środku normalnego niedzielnego wieczornego życia miasta, chodząc w tę i z powrotem po chodniku, szeptałam wyznanie wiery czy inne liturgiczne teksty, jak w kościele. Ciekawe doświadczenie wyjścia Boga do ludzkiej codzienności, wprost na ulicę, trochę jak w Boże Ciało...


Bywając na pielgrzymkach, zlotach chrześcijańskich itd itp, nieraz i na Mszach nie w kościele bywałam, jednak jakoś tak przyzwyczaiłam się do kościelnych Mszy, stąd wszedłszy do tej kaplicy, z żalem pomyslałam. ach, szkoda, ze to nei w kosciele, niedziela, tak by fajnie było, tak bardziej pasuje. A potem myśl błyskawiczna: zaraz, zaraz, przeciez tu jest ten sam Bóg, który od skromności w ysroju światni nie ucieka. Ba, pierwsza Msza w dziejach nie była przez Jezusa odprawiona bynajmniej w bogatej synagodzie...
Ech, jak łatwo nawet i w kościele czasem Boga zgubić....
I tak stojąc w tej kaplicy przypomniałam sobie o Kundusi i Siwcówce. Bóg się w takich precedensach lubuje. Ma On fantazję, co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz