31.7.09

Coś bardzo, bardzo, bardzo ważnego

Jednak... Jednak udało mi się skądś w domu wygrzebać zastępczą klawiaturę do tej zepsutej w laptopie. I bardzo dobrze, bo właśnie miałam wstawić coś bardzo ważnego:

Najpierw link:
http://www.kaplani.com.pl


Co my byśmy bez nich zrobili?



Marcin Jakimowicz: Księża specjalnej troski. "Gość Niedzielny" 31/2009
Siedmiu na jednego? Ładnie to tak? Ładnie. Siedem osób w Margaretce otacza księdza modlitwa nawet po jego śmierci. Siostry w Rybnie padają na kolana w sytuacjach podbramkowych, a najpopularniejsi święci XXI wieku wołają: Koniecznie módlcie się za kapłanów!Proszę was, módlcie się za mnie za życia i po mojej śmierci – prosił w Kalwarii Zebrzydowskiej Jan Paweł II. Wielu zdziwiły te słowa. To kapłan – w ocenie Polaków – jest specem od modlitwy. Zakorzenieni w Kościele wiedzą jednak, jak bardzo księża potrzebują naszej modlitwy. „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć” – nauczał Koryntian św. Paweł.




Mówi się nawet: Mamy takich kapłanów, jakich sobie wymodliliśmy. Znany rekolekcyjny „guru” o. Jozo Zovko prosi ludzi przyjeżdżających na rekolekcje do Szirokiego Briegu w Hercegowinie: – Proszę was jak brat, jak na spowiedzi. Módlcie się za nas, kapłanów, każdego dnia, ponieważ jesteśmy słabi. Bez waszej pomocy nie możemy wam skutecznie głosić Ewangelii. O modlitwę za kapłanów prosił także papież Benedykt XVI, ogłaszając Rok Kapłański.



Wali się!
Mniszka usiadła na łóżku. Nie mogła zasnąć. Zbyt wiele zdarzyło się ostatniego wieczora. Od lat jej zgromadzenie modliło się za kapłanów przeżywających potężne duchowe zawirowania. Wczoraj przyjechał jeden z nich. – Rzucam kapłaństwo – wypalił na dzień dobry. Przyjazd do sióstr w Rybnie był dla niego ostatnią deską ratunku. – Proszę wejść do naszej kaplicy – zaproponowały mniszki. Same zaczęły szturm do nieba. To nie była sielska-anielska modlitwa. To była walka na śmierć i życie. Nagle zerwał się potężny wiatr. Uderzył z taką mocą, że stojąca przy klasztorze stodoła zatrzeszczała i runęła na dom mniszek. Zakonnice wybiegły na zewnątrz. Okazało się, że stodoła nie uszkodziła klasztoru, ale zatrzymała się tuż przy… figurze św. Józefa.

Przełożona zgromadzenia wystraszyła się na dobre. Nie mogła zasnąć. Nad ranem usiadła na łóżku zmęczona. Wzięła głęboki oddech: „A niech tam. Niech się to wszystko zawali – pomyślała. – Czy to jest moja własność?”. Niespodziewanie jej serce ogarnął wielki pokój. Poczuła się wolna. To nie pobożna opowieść ludowa. To prawdziwa historia. – Zauważyłyśmy, że nikt nie odchodzi stąd bez Jego interwencji. To nie nasza zasługa – opowiada s. Gertruda, przełożona wspólnoty. – My parzymy herbatę. A herbata jeszcze nikogo nie uratowała. Skoro Bóg posłużył się osiołkiem, to dlaczego nie miałby posłużyć się nami? Siostry do głębi przejęły się zapisem „Dzienniczka”: „Mniszka ma stawać pomiędzy niebem a ziemią i błagać nieustannie Boga o miłosierdzie dla świata i moc dla kapłanów, aby ich słowa próżno nie przebrzmiewały i by mogli się sami utrzymać w tej niepojętej godności – a tak narażeni – bez żadnej skazy”.


Stają między niebem a ziemią. – Może dlatego zły duch bardzo często demonstracyjnie ujawnia w naszej kaplicy swą nienawiść do kapłanów? – zastanawia się siostra w czerwonym welonie. Malutkie, skromne ściany starej plebanii słyszały już niejedno. – Pamiętam, jak kiedyś demon zaczął krzyczeć: Nienawidzę kapłanów, bo jesteście tak bardzo podobni do Niego! (mówił o Jezusie) – wspomina. – Innym razem, przyparty do muru, wołał: Macie potężny arsenał. Jaki? – pytał kapłan. Demon nie chciał odpowiedzieć. – O jakiej broni mówisz? – pytał dalej egzorcysta. Zły duch wskazał na dłonie. Namaszczone przez Ducha.

Rybno jest dla wielu księży ostatnią deską ratunku. – Wielu z nich przeżywa tu odrodzenie swego kapłaństwa. Dlaczego modlitwa za kapłanów jest charyzmatem naszego zgromadzenia? Bo prosił o nią sam Jezus w „Dzienniczku” – opowiada s. Gertruda. – Modlimy się nie tylko za poszczególnych księży „na granicy”, ale za wszystkich kapłanów. Do zainicjowanego w Rybnie Kręgu Miłosierdzia zapisało się już… 120 księży! Mamy mocne doświadczenie: modlitwa mnoży się przez dzielenie. Im więcej intencji, tym modlitwa wybucha silniejszym strumieniem. Wieść o Kręgu Miłosierdzia dotarła niedawno na Białoruś. Powstała tam wspólnota 50 ludzi, którzy całe swe życie ofiarowali za kapłanów. Do Kręgu Miłosierdzia z dnia na dzień zapisuje się coraz więcej osób. Zobowiązują się każdego dnia odmawiać modlitwę św. Faustyny za kapłanów.



Czują ich oddech na plecach
Święty Dominik przez cały dzień chodził po mieście i rozmawiał z ludźmi. Ale gdy zapadł zmrok, bracia widzieli, jak zamykał się w rzymskiej bazylice św. Sabiny i płakał: Boże, co się stanie z grzesznikami? Siostry dominikanki powstały właśnie z tego współczucia. – W środku jest we mnie taki krzyk: Panie, to niemożliwe, aby oni wszyscy zginęli! Na samą myśl, że ktoś mógłby pójść do piekła, robi mi się słabo – opowiada zza krat s. Joanna z klasztoru w Świętej Annie. – Mniszki Zakonu Kaznodziejskiego zaczęły istnieć w chwili, gdy Dominik zgromadził we Francji kobiety nawrócone z herezji na wiarę katolicką.

Pierwszy klasztor w Prouilhe powstał ponad 800 lat temu. Co ciekawe, Dominik najpierw założył zgromadzenie dominikanek, a dopiero później zabrał się za mężczyzn – śmieją się siostry. – Myślał o nas jako o zapleczu modlitewnym dla swoich braci. I tak jest do dziś. – Każda z nas modli się za poszczególnych dominikanów. Od chwili ich nowicjatu. Przychodzi lista nowicjuszy i siostry się wpisują. A potem codziennie pamiętają o nich w modlitwach. Każda z nas ma kilkunastu „podopiecznych” – opowiada s. Joanna. Czujemy na plecach ich modlitwy – zapewniają dominikanie.
Osaczony przez margaretki
Siedem listków to siedem osób, które otaczają księdza swą modlitwą. A w samym centrum kwiatka wpisuje się imię i nazwisko kapłana – uśmiecha się promiennie Barbara Jaworska z Katowic. Należy do popularnych margaretek. Modlą się za księży nie tylko za ich życia, ale i po śmierci. Margaretkę mogą tworzyć pojedyncze osoby lub rodziny. Ważne jest, aby w każdy dzień tygodnia ktoś modlił się za konkretnego kapłana. Można wybrać dowolną formę modlitwy.



Zazwyczaj jest to cytowana już w tekście modlitwa za kapłanów św. s. Faustyny, Koronka do Miłosierdzia Bożego lub Koronka medjugorska (czyli „Credo”, 7 razy „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo” i „Chwała Ojcu”). Ta sama osoba może należeć do wielu margaretek, na przykład modlić się za siedmiu kapłanów – za każdego innego dnia. Barbara Jaworska ma aż dziesięciu „podopiecznych”. Czy oni sami o tym wiedzą? Niektórzy tak. – Reagowali bardzo entuzjastycznie, słysząc o tym, że ktoś pomodli się za nich nawet po śmierci, a niektórzy, zwłaszcza kapłani przeżywający wielkie życiowe zawirowania, nie mają o tym zielonego pojęcia.

Nazwa ruchu pochodzi od imienia Kanadyjki Margaret O’Donnell. Gdy u trzynastolatki w sierpniu 1951 roku wykryto chorobę Heinego-Medina, początkowo zawalił jej się świat. Po trzech miesiącach leczenia była całkowicie sparaliżowana i mogła poruszać jedynie głową. Margaret szybko zrozumiała, że ta choroba jest jej powołaniem i zaczęła poświęcać swe cierpienie, modląc się za parafię i proboszcza. Do jej pokoiku zaczęły szturmować coraz większe tłumy. Z każdym dniem zwiększała się liczba księży proszących o modlitwę. Margaret zmarła w Wielki Piątek, w wieku 40 lat, po 27 latach modlitwy w całkowitym bezruchu. Poruszona jej opowieściami prof. Louise Ward, założyła 1 sierpnia 1981 r. Ruch Margaretek. Nazwa (z francuskiego marguerite) oznacza polny kwiatek.



Ruch rozwinął się dzięki franciszkańskiemu duszpasterstwu w Medjugorie. – Pewnego dnia przybyła pielgrzymka z Kanady – wspomina wzięty rekolekcjonista o. Jozo Zovko. – Prof. Louise Ward poruszona nauką o kapłaństwie i orędziami Matki Bożej utworzyła za mnie pierwszą Margaretkę. W centrum kwiatka wpisała moje imię. Wtedy grupa złożyła przed Bogiem przysięgę, że będzie się modlić za mnie przez całe
swe życie! Teraz czuję się jak mała rybka w wodzie. Codziennie Kościół modli się za mnie! – cieszy się pierwszy „osaczony” przez siódemkę kapłan świata.
Klikaj i módl się
„Pomódl się teraz za ks. Zbyszka o powrót na drogę kapłaństwa (dodane 13.07.09)” – przeczytałem na nowej stronie internetowej www.kapłani.com.pl. Strona jest świetną platformą zbierającą intencje modlitewne za kapłanów. Inicjatywa wyszła od ludzi związanych z gdańską Szkołą Nowej Ewangelizacji. Strona ruszyła w tym roku w Wielki Czwartek. Administruje nią małżeństwo Joanna i Rafał Roczyńscy. – To był pomysł ludzi świeckich, którzy chcieli zrobić coś pozytywnego w internecie, w którym nie brakuje brudu, także fałszywych informacji o Kościele.

Oni sami znają dobrze Kościół – opowiada ks. Jacek Socha, duchowy opiekun strony, wykładowca seminarium i proboszcz w Gdyni. – Księża zgłaszają się do nas sami, z prośbą o modlitwę albo intencję zgłaszają świeccy. Idea jest taka, że konkretnego kapłana powierzamy jednej osobie, która modli się za niego przez miesiąc. Do tej pory modlitwą objęliśmy 300 księży. Stałymi współpracownikami są m.in. siostry betlejemitki z Grabowca, siostry karmelitanki z Gdyni i z Suchej Huty, siostry betanki i grupa osób zrzeszona w Betańskiej Misji Modlitwy za Kapłanów oraz osoby chore i cierpiące odwiedzane przez gdańskich kapłanów.




Niech się święci!
No dobrze, a o co mamy się modlić? O wyjątkowy dar słowa? Niekoniecznie. Jan Vianney nie wygłaszał porywających kazań. O łagodność? Pełen temperamentu ojciec Pio nieraz wyrzucał zatwardziałych grzeszników z konfesjonału. To o co? Odpowiedź znajdziemy w opowieści jednego z kapłanów, którzy odwiedzili Martę Robin, francuską stygmatyczkę, znaną ze swej gorliwej modlitwy za kapłanów. Denerwował się. O co mam ją prosić? – Marto, proszę pomodlić się za sprawowaną przeze mnie służbę kapłańską. I za powierzone mej opiece dusze – wydukał. – Wydawało mi się, że nie ma nic ważniejszego na świecie – wspomina. – I wtedy „wymierzyła mi kopniaka w kość piszczelową”, błogosławionego zresztą, który był kropką nad i. „Oraz o uświęcenie księdza” – dodała stanowczo. No tak, zapomniałem o najistotniejszym…



Modlitwa św. Faustyny za kapłanów
„O Jezu mój, proszę Cię za Kościół cały, udziel mu miłości i światła Ducha swego, daj moc słowom kapłańskim, aby serca zatwardziałe kruszyły się i wróciły do Ciebie, Panie. Panie, daj nam świętych kapłanów, Ty sam ich utrzymuj w świętości. O Boski i Najwyższy Kapłanie, niech moc miłosierdzia Twego towarzyszy im wszędzie i chroni ich od zasadzek i sideł diabelskich, które ustawicznie zastawia na dusze kapłana. Niech moc miłosierdzia Twego, o Panie, kruszy i wniwecz obraca wszystko to, co by mogło przyćmić świętość kapłana, bo Ty wszystko możesz”.

Jak ten czas leci!

Dotąd dwoje, lecz jeszcze nie jedno, odtąd jedno, chociaż nadal dwoje.
Karol Wojtyła
I tak już od pięciu lat... Dziś mija...Kilkanaście minut po 14.00 zmieniło się wszystko.


Jedno we dwoje
Pamiętam, jak jeszcze przed ślubem miałam przeczucie, że małżeństwo to jest jakaś tajemnica. Taka, której doświadcza się dopiero wewnątrz tej sytuacji. Że to coś więcej niż przyrzeczenie złożone do końca życia.


I... po latach okazało się to prawdą. Sakrament to jest siła. Nie siła przysięgi. Siła samego Boga. Długo by opowiadać, ale są w życiu rzeczy, których bez Sakramentu... by się nie przetrwało po prostu. Z tej perspektywy nie wyobrażam sobie życia tylko w związku cywilnym. Po prostu nie wyobrażam.
I na koniec dwie z piosenek z naszego wesela....



.Nie odchodź nigdy za daleko, bo słońce gaśnie, kiedy ciebie brak,
Motyle marzeń tracą lekkość, układam wiersze jakbym szła pod wiatr...
Nie odchodź nigdy ode mnie za daleko, za siódmą górę albo las...
Jestem dla ciebie gwiazdą na niebie, na zimę, wiosnę, lato, jesień...

REF. Tylko w Twoich dłoniach jestem jak melodia, tylko w Twoich rękach jestem jak piosenka...
Tylko w Twoim kręgu umiem żyć bez lęku, tylko w Twej miłości nie brak mi radosnych dni...

Nie traćmy dni na gorzkie słowa, nie wyliczajmy sobie drobnych wad...
Z miłością lepiej nie żartować, bo tylko ona uzasadnia świat...
Nie traćmy czasu na zal i ciche wojny skoro żyjemy tylko raz...
Bądźmy dla siebie ziemią i niebem, na zimę, wiosnę, lato, jesień...

Tylko w Twoich dłoniach jestem jak melodia, tylko w Twoich rękach jestem jak piosenka...
Tylko w Twoim kręgu umiem żyć bez lęku, tylko w Twej miłości nie brak mi radosnych dni...

Bądźmy dla siebie ziemią i niebem, na zimę, wiosnę, lato, jesień...
Tylko w Twoich dłoniach jestem jak melodia, tylko w Twoich rękach jestem jak piosenka...
Tylko w Twoim kręgu umiem żyć bez lęku, tylko w Twej miłości nie brak mi radosnych dni...




Wszystko wokół się zmienia,
nawet Ty.
Nasze wspólne marzenia
to My.
Małe i duże problemy
przeżyjemy, to nic dla nas.
Razem wszystko przetrwamy,
nawet złe dni.

CHCĘ TU ZOSTAĆ I ZAWSZE Z TOBĄ BYĆ
NAWET KIEDY BĘDZIE ŹLE.
CHCĘ TU ZOSTAĆ BO BEZ CIEBIE TO
NIE MAM SIŁY BY DALEJ ŻYĆ.

Chcę przy Tobie umierać i rodzić się.
Chociaż czasem mnie ranisz,
to i tak wybaczam Ci.

CHCĘ TU ZOSTAĆ I ZAWSZE Z TOBĄ BYĆ
NAWET KIEDY BĘDZIE ŹLE.
CHCĘ TU ZOSTAĆ BO BEZ CIEBIE TO
NIE MAM SIŁY BY ŻYĆ.

CHCĘ TU ZOSTAĆ I ZAWSZE Z TOBĄ BYĆ
NAWET KIEDY BĘDZIE ŹLE.
CHCĘ TU ZOSTAĆ BO BEZ CIEBIE TO
NIE MAM SIŁY BY DALEJ ŻYĆ.

30.7.09

Co jest nasze?

Jakiś czas temu, jadąc przez spory kawałek Polski, patrzyłam jak zwykle za okno samochodu - to na krajobraz, to na chmury... I znów to samo wrażenie, które przychodzi do mnie często, bardzo często. Chmury, zwłaszcza gdy ich dużo, układają się zawsze jakoś tak, że dają wrażenie niesamowitej, trudnej do opisania głębi przestrzeni. Odsyłają gdzieś dalej, głębiej, dalej nawet niż poza horyzont. Gdzieś, gdzie kończy się świat, a zaczyna... coś innego? Ktoś Inny? Porywają myśl po prostu.

Zdjęcie - zasoby Internetu

Tak właśnie jadąc patrzyłam na te przestrzenne, szczególnie przestrzenne, jeśli tak można rzec, chmury i nagle uświadomiłam sobie: No tak, Bóg je ogarnia. Jest dalej niż horyzont, w rzeczywistości nienazwanej, ogarnia je takim ogarnięciem, o jakim my - ludzie nawet marzyć nie możemy. I pomyśleć, że Bóg ma wszystko, ogarnia to wszystko, sam będąc większy, a jednocześnie przestrzennie i nie tylko przestrzennie - kompletnie niewyrażalny. A ja, cóż mam ja? Tylko to miejsce i czas, w którym jestem. Tylko tę przestrzeń, na której stoję w danej sekundzie, nawet jeśli akurat jestem w drodze i ciągłym ruchu. Tylko jakieś 25 na 25 centymetrów podłogi.
Znowu ktoś mnie podgląda
Lekko skrobie do drzwi
Straszy okiem cyklopa
Radzi, gromi i drwi


Mój jest ten kawałek podłogi
Nie mówcie mi co mam robić

Meble już połamałem
Nowy ład zrobić chcę
Tynk ze ścian już zdrapałem
Zamurować czas drzwi



Wielkie dzieło skończyłem
Chłód do wyjścia mnie pcha
Prężę się i napinam
Lecz mur stoi jak stał






A wydaje mi się, że posiadam to wszystko, o czym mogę pomyśleć, umysłem sięgnąć.
Naprawdę, mieć na własność Boga w Komunii, to mieć wszystko. Także i światy niedoścignione. Pewnie, że inaczej niżbyśmy chcieli. Ale za to o ile bardziej prawdziwie? Prawdziwie, czyli realnie, ale i zgodnie z własną człowieczą kondycją...

29.7.09

Ten, który Jest

I wielu Żydów przybyło przedtem do Marty i Marii, aby je pocieszyć po bracie. Kiedy zaś Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta rzekła do Jezusa: «Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. 22 Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga». Rzekł do niej Jezus: «Brat twój zmartwychwstanie». Rzekła Marta do Niego: «Wiem, że zmartwychwstanie w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym». Rzekł do niej Jezus: «Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to?» Odpowiedziała Mu: «Tak, Panie! Ja mocno wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat». Gdy to powiedziała, odeszła i przywołała po kryjomu swoją siostrę, mówiąc: «Nauczyciel jest i woła cię». (J,11 19-28)


To dzisiejszy fragment Ewangelii z liturgii. Dzisiejszy fragment sięga wersu 27, przytoczę tu jednak ciut szerszy kontekst, wers następny, bo to on dziś uderzył mnie najbardziej.
"Jest i woła cię".
Jest... i woła...

Co w moim życiu "namieszał" pewien nawrócony rycerz?




Pozostając w kręgu lipcowych sentymentów do lipcowych świętych, o których kiedyś tu wspominałam, nie mogę pominąć patrona dania dzisiejszego - św. Ignacego z Loyoli. Pominąć go nie mogę z dwu powodów. Z powodów, jak się można domyślić - osobistych. Chodzi mi nie tyle o historię tego świętego, ile o jego osobowość. I o to, czego dokonał.

Ignacy Loyola- Exercitia spiritualia (Ćwiczenia duchowne)


Pisałam już kiedyś, że przez lata zafascynowana byłam duchowością Karmelu, tą specyficzną duchowością spotkania. Przez lata też jednak szukałam recepty na moje problemy z modlitwą. Recepty na coś więcej niż modlitwy ustne, nauczone od dziecka. Recepty na odkrycie głębi tych modlitw, ale też na bycie z Pismem Świętym. Bo w ogóle też w historii mojego nawrócenia, które - to nawrócenie pierwsze i fundamentalne - odbyło się we mnie przed(zaraz, zaraz, niech policzę) jakoś dwunastu czy trzynastu laty - w historii tego pierwszego nawrócenia Pismo Święte właśnie mnie prześladowało.


Miałam w swoim życiu taki czas, kiedy uparcie wszystkim wokoło - i sobie też - wmawiałam, ze jestem ateistką, że Boga nie ma itd itp, rzeczy, których tu powtarzać nie chcę, bo dziś już trudno mi przechodzą przez gardło. W głębi duszy wiedziałam, że Bóg jest. Tak jak wiedziałam, że jest powietrze, którym oddycham - choć go nie widzę. Całemu światu chciałam udowodnić własną samowystarczalność. Ale gdy przychodziły chwile samotności, które - o dziwo - lubiłam, dopadała mnie moja bezsilność. Płakałam i po kryjomu, by ktoś mnie przypadkiem nie zauważył, brałam z półki Biblię mojej siostry, otwierałam na chybił trafił i godzinami czytałam. Nie wiem, dlaczego. czułam, że muszę. Że gdy czytam, coś powoli we mnie pęka.
No i kiedyś pękło.


Ale problemy z modlitwą zaczęłam mieć od tamtej pory. Brakowało mi jakiegoś algorytmu, sposobu. W modlitwie nie można się przecież tylko na uczuciach opierać, trzeba je w nią jakoś wpleść, ale nie czynić ich warunkiem modlitwy czy miernikiem jej skuteczności.
I wtedy, na wakacyjnym wyjeździe dla młodzieży, trafiłam na wprowadzenie do rekolekcji ignacjańskich, robione przez pewnego księdza, który sam tą duchowością był zafascynowany. Zrobił kilka wprowadzeń do medytacji, potem ja pożyczyłam parę książek z wprowadzeniami. Wreszcie pojechałam na takie rekolekcje zamknięte do jezuitów do Częstochowy. Tydzień milczenia. Tylko ja i Bóg i rozmowy z kierownikiem duchowym. Zero komórek, wyjść na zewnątrz (oczywiście nikt nas nie kontrolował, bo to nie więzienie, ale po prostu w naszym duchowym interesie leżało trzymać się wytycznych). Opłacało się. Rekolekcje pamiętam do dziś, do dziś we mnie owocują, do mnie wracają. I duchowość, i ich konkretna wymowa. Odkryłam, jak podejść do Biblii, by nie szukać tam siebie, ale kiedyś - szukając Boga - i siebie odnaleźć.
Od tamtej pory, kiedy nie mam ktoregoś dnia swoich kilkunastu minut z Biblia, czuję się po prostu głodna To jest chwila, która musi być, by pomilczeć, by Boga usłyszeć i...powiedzieć Mu, że choć słyszę, wciąż słuchać, być posłuszna nie potrafię.



Duchowość ignacjańska wprowadziła mnie w niesamowite doświadczenie modlitwy. niesamowite nie dlatego, że jest to jakaś modlitwa bujająca w obłokach. Nie, bo tak nie jest. Niesamowite dlatego, że to właśnie modlitwa chodząca twardo po ziemi. Odnosząca sie do tego, co mnie w Słowie zachwyca, czasem denerwuje. Do tego, co mnie stanowi. To, jak ja to w skrócie nazywam, połaczenie duchowości z psychologią.
Wtedy też zaczęła się moja fascynacja psychologią w ogóle.
Doświadczenie milczenia też jest niesamowite. Zwłaszcza dla mnie - gaduły. Kiedy w tłumie ludzi w stołówce nikt się nie odzywa, a jest tylko uśmiech i prośba gestem o podanie soli, po jakimś czasie przestajesz się bać, co ktoś o tobie powie - po przecież nie powie. Potem już nawet się nie zastanawiasz, co pomyśli. Jesteś sobą. To oczyszcza. Czyni ludzi bardziej delikatnymi. To widać. A jak potem miło się rozmawia już po rekolekcjach z kimś, kogo znasz tylko ze wspólnego stolika i z perspektywy milczenia...
Marzyłam kiedyś o odprawieniu całego cyklu rekolekcji ignacjańskich (byłam tylko na fundamencie), ale moje losy życiowe potoczyły się inaczej. teraz mam rodzinę i nie mogę sobie tak po prostu wyjechać i nie odbierać telefonów.
Ale to nic. Widocznie tak ma być. Zawsze przecież mogę brać owoce z tego drzewa ignacjańskiej duchowości zasadzonego we mnie przed laty. Byle tylko nie zapomnieć na co dzień podlewać to drzewo.


Powód mojego sentymentu do św. Ignacego jest jeszcze jeden. Kiedy braliśmy z mężem ślub, odruchowo zerknęłam do kalendarza, kogóż to tego dnia jest wspomnienie. tak trochę jakby w poszukiwaniu patrona naszego małżeństwa. Patrzę - a to właśnie Ignacy. Patron od duchowości i psychologii. Heh, ale się przyda w małżeństwie. I tak już nam patronuje pięć okrągłych lat - dziś mija....


Ja to w ogóle się śmieję, że naszą rodzinę coś lubią Ignacowie wyjątkowo. Mój syn tez urodzony w Ignacego. Co prawda Antiocheńskiego...
Wracając do kwestii duchowości ignacjańskiej - cieszę się, że na nią trafiłam. Uzupełnia się dla mnie z duchowością karmelitańską tak jakoś. O szczegółach i rysach tej duchowości dużo by pisać, dla zainteresowanych więc, podaję kilka linków. Będą też stale dostępne w linkowni obok - po prawej stronie bloga.

Wprowadzenia do medytacji i kontemplacji na podstawie Ćwiczeń duchownych Ignacego Loyoli (książki online)
Część I
Część II
Część III
Część IV

Zagadnienia duchowe
TUTAJ

Rekolekcje ignacjańskie
TUTAJ, także rekolekcje www, ale nie tylko

Bardzo cenna książka o medytacji chrześcijańskiej
TUTAJ

"Wiedział co w człowieku się kryje..." (J 20,25)



Byłem głodny, a ty założyłeś klub humanitarny, żeby dyskutować o moim głodzie. (...) Byłem nagi, a ty rozmyślałeś o moralności. Byłem chory, a ty klęczałeś i dziękowałeś Bogu za swoje zdrowie. Byłem bezdomny, a ty mówiłeś mi o duchowym schronieniu, jakie wszyscy mamy u Boga. Byłem samotny, a ty zostawiłeś mnie samego, żeby modlić się za mnie.

Chrześcijaninie, czujesz się tak bliski Bogu, a ja wciąż jestem głodny, samotny i zmarznięty - Bob Rowland.

28.7.09

Prosto w serce

Fragment z liturgii sprzed kilku dni



Mt 20,20-28
Matka synów Zebedeusza podeszła do Jezusa ze swoimi synami i oddając Mu pokłon, o coś Go prosiła. On ją zapytał: Czego pragniesz? Rzekła Mu: Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden po prawej, a drugi po lewej Twej stronie. Odpowiadając Jezus rzekł: Nie wiecie, o co prosicie. Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić? Odpowiedzieli Mu: Możemy. On rzekł do nich: Kielich mój pić będziecie. Nie do Mnie jednak należy dać miejsce po mojej stronie prawej i lewej, ale [dostanie się ono] tym, dla których mój Ojciec je przygotował. Gdy dziesięciu [pozostałych] to usłyszało, oburzyli się na tych dwóch braci. A Jezus przywołał ich do siebie i rzekł: Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu.



Niesamowity tekst. Przychodzi zatroskana mamusia i - wydawałoby się - coś tam Jezusowi ględzi. A On do niej prosto z mostu: "Czego pragniesz?"
To pytanie chyba trafia głębiej niż nam się wydaje. Ona wyraża swoje matczyne zatroskanie, zakłopotanie, jakiś tam niepokój, obawę o przyszłość synów - nie tylko doczesną, wieczną też. On - pyta o głębie pragnień, o to, co ją kształtuje, określa, co jest w jakimś sensie nią samą. To postawa w gruncie rzeczy zaufania i otwarcia się Boga na nas. Zaproszenie, by powiedzieć Mu o pragnieniach wszystkich jakie mamy. On je przyjmie. Może nie zawsze spełni - ze względu na nasze dobro - ale przyjmie. Przy Nim można być sobą.
Kobieta odpowiada Jezusowi, mówiąc o tym, z czym przyszła. A On w odpowiedzi - zwraca się nie do niej, a do jej synów. Bo to ich niejako do Niego przyniosła w swych prośbach.
Bóg, zawsze trafia do serca człowieka. Przez ludzi, wydarzenia, ale prosto w serce. Bo Jemu o miłość chodzi. O relację. O osobę.

27.7.09

Po cichu

Wczoraj z racji wyjazdowych perturbacji wejść tu nie mogłam, ale tekst Ewangelii wczorajszej do dziś jeszcze mocno we mnie siedzi...


Jezus udał się za Jezioro Galilejskie, czyli Tyberiadzkie. Szedł za Nim wielki tłum, bo widziano znaki, jakie czynił na tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą się do Niego, rzekł do Filipa: "Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili?" A mówił to wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co miał czynić.
Odpowiedział mu Filip: "Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł choć trochę otrzymać". Jeden z uczniów Jego, Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: "Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby lecz cóż to jest dla tak wielu?" Jezus zatem rzekł: "Każcie ludziom usiąść". A w miejscu tym było wiele trawy. Usiedli więc mężczyźni, a liczba ich dochodziła do pięciu tysięcy.


Jezus więc wziął chleby i odmówiwszy dziękczynienie, rozdał siedzącym; podobnie uczynił i z rybami rozdając tyle, ile kto chciał. A gdy się nasycili, rzekł do uczniów: "Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło". Zebrali więc i ułomkami z pięciu chlebów jęczmiennych, które zostały po spożywających, napełnili dwanaście koszów. A kiedy ci ludzie spostrzegli, jaki cud uczynił Jezus, mówili: "Ten prawdziwie jest prorokiem, który miał przyjść na świat". Gdy więc Jezus poznał, że mieli przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem, sam usunął się znów na górę.
(J 6,1-15)

Kościół rozmnożenia chleba w Ziemi Świętej

Jak to z tekstami na modlitwie bywa, każdego uderza coś innego. Mnie bije po oczach w tym tekście dziś, wczoraj ostatnio przede wszystkim jedno: cud dokonuje się niezauważalnie.
Nie wiadomo kiedy. Widać tylko efekty. Jak w Kanie Galilejskiej. Przecież mógł Jezus skinąć ręką i nagle by z pięciu chlebów zrobiło się ich pięc tysięcy. To dopiero by był cud - chciałoby się powiedzieć, wszyscy by popadali na twarze albo uciekli w przerażeniu przed takim Bogiem. Ale nie. On każe dzielić i dzielić, każdy się najada, zostają resztki. Boga nie przydybiesz na dokonywaniu cudu. Zobaczysz tylko albo aż jego efekt. Dlaczego?
Bo Jemu nie chodzi o efekty specjalne - tak sobie myślę - bo Jemu cały czas chodzi o wolność. Cuda Boga są ogromne, ale skonstruowane wciąż tak, by trzeba było pokory, aby je uznać. Pokory. Nie, nie nie stłamszenia człowieka. Prawdy jego o nim samym. A my się tak pokory boimy. Że nas stłamsi. Że zniszczy...

25.7.09

Złotymi literami pisane

Dziś wspomnienie św. Krzysztofa.


Lipiec to dla mnie miesiąc szczególny, jeśli patrzeć pod kątem i wspomnień świętych w tym miesiącu, i mojej osobistej historii. A że mam w rodzinie Krzysztofa, nie sposób tutaj nie przytoczyć historii jego patrona.


Zaczerpnięta jest owa historia ze Złotej Legendy Jakuba da Voragine, która to legenda oznacza według średniowiecznych kryteriów (bo z tamtej epoki ów tekst pochodzi), nie historię nieprawdopodobną, jakbyśmy to dziś odczytywali, ale coś ad legendum - do czytania i rozważania o losach i postawie serca takich czy innych świętych.


Już sama Legenda aurea wywołuje we mnie falę sentymentu. Przypominam sobie godziny spędzone w czytelni uniwersyteckiej biblioteki polonistycznej (któż tam wtedy miał Internet?! a jeszcze w domu?!) nad zaczytanym już egzemplarzem, którj to pozycji zreszta na całą biblioteke było tylko kilka, a przeczytać musieli wszyscy ze 150-osobowej grupy studentów na pierwszym roku. Ech, siedziało się, czytało, robiło notatki. Pamiętam atmosferę tych posiedzeń.




Chodziłyśmy z reguły we dwie - ja i moja przyjaciółka z lat studenckich. Pamiętam te rozmowy o dziwnych skądinąd historiach, jakie o świętych czytałyśmy. Zapoznawałyśmy się z dziejami kilku wybranych dowolnie świętych. Takie były zalecenia profesorów.




Nie czytałam wtedy o Krzysztofie, bo też i do głowy mi nie przyszło, że kiedyś będę mieć Krzysztofa w rodzinie.
A dzieje tego świętego są takie:

Krzysztof był z pochodzenia Chananejczykiem olbrzymiego wzrostu i groźnej twarzy, a na długość liczył sobie 12 łokci. W niektórych jego żywotach czytamy, że służąc u pewnego króla chananejskiego powziął myśl, aby poszukać sobie największego pana, jaki jest na świecie i do niego na stałe zaciągnąć się na służbę. Udał się zatem do jednego wielkiego króla, o którym wieść głosiła, że nie ma nadeń większego pana na świecie, a król obejrzawszy go przyjął go chętnie i zatrzymał na swoim dworze.


Pewnego dnia jednak jakiś rybałt śpiewał przed królem pieśń, w której często wspominał o diable, a król, który wyznawał wiarę Chrystusową, ilekroć usłyszał imię diabła, żegnał się znakiem krzyża. Krzysztof widząc to dziwił się bardzo, dlaczego król tak czyni i co ten znak krzyża może znaczyć.

Gdy zapytał o to króla, ten nie chciał mu tego wyjawić, ale wtedy Krzysztof rzekł: Jeśli mi tego nie powiesz, nie zostanę dłużej u ciebie. Król przymuszony w ten sposób odpowiedział wreszcie: Ilekroć słyszę, że ktoś wspomina diabła, ubezpieczam się tym znakiem w obawie, aby mnie nie zagarnął pod swą władzę i nie szkodził mi. Na to Krzysztof: Jeśli boisz się, aby ci diabeł nie zaszkodził, wynika stąd, że jest on większy i potężniejszy od ciebie, skoro tak bardzo obawiasz się go. Zawiodłem się zatem uważając, że znalazłem największego i najpotężniejszego pana na świecie. Ale bywaj zdrów, bo idę szukać owego diabła, aby wziąć go sobie za pana i zostać jego sługą. Odszedł tedy od tego króla i poszedł szukać diabła.


A gdy wędrował przez jedną pustynię, zobaczył wielki orszak rycerzy z których jeden, dziki i groźny, zbliżył się doń i zapytał, dokąd idzie. Idę na poszukiwanie pana diabła - odparł Krzysztof - aby wziąć go sobie za pana. A on na to: Jam jest tym, którego szukasz. Ucieszył się Krzysztof, zobowiązał się do stałej służby u niego i uznał go swoim panem. Gdy jednak wędrowali razem, spotkali przy ruchliwej drodze znak krzyża, a diabeł na jego widok uciekł przestraszony, zeszedł z drogi, poprowadził Krzysztofa przez bezludne wertepy i za jakiś czas dopiero wrócił na drogę. Krzysztof widząc to ze zdziwieniem zapytał go, dlaczego w takim pomieszaniu opuścił równy gościniec i tyle nakładając drogi poszedł przez bezludne wertepy. On jednak nie chciał mu tego żadną miarą wyjawić i dopiero gdy Krzysztof rzekł: Jeśli mi tego nie wyjawisz, zaraz odejdę od ciebie - diabeł przymuszony powiedział mu: Pewien człowiek, zwany Chrystusem, był przybity do krzyża, a ja ilekroć zobaczę Jego znak, trwożę się wielce i uciekam. Na to Krzysztof: A zatem ów Chrystus jest większy i potężniejszy od ciebie, skoro tak bardzo obawiasz się Jego znaku? Na darmo tedy trudziłem się i nie znalazłem jeszcze największego pana na świecie. Ale teraz bądź zdrów, bo myślę cię opuścić, a szukać tego Chrystusa.


Po długim szukaniu kogoś takiego, kto by mógł mu powiedzieć o Chrystusie, trafił wreszcie do pewnego pustelnika, który opowiedział mu o Chrystusie i starannie wyuczył go prawd wiary. Rzekł tedy ów pustelnik do Krzysztofa: Ten król, któremu pragniesz służyć, wymaga służby polegającej na tym, że będziesz musiał często pościć. Ale Krzysztof odparł na to: Niech innej służby żąda ode mnie, bo tego w żaden sposób nie potrafię. Będziesz też musiał - ciągnął dalej pustelnik - wiele się modlić! A Krzysztof na to: Nie wiem, co to jest, i takiej służby nie potrafię pełnić! A czy znasz - zapytał pustelnik - taką rzekę, przez którą przeprawa jest niebezpieczna i w której wielu podróżnych ginie? Znam - odrzekł Krzysztof. A on na to: Skoro jesteś taki wielki i mocny, to jeśli osiedlisz się nad tą rzeką i będziesz wszystkich przeprawiał, będzie to na pewno miłe królowi Chrystusowi, któremu chcesz służyć, i ufam, że tam ci się objawi. No tak - rzekł Krzysztof - taką służbę mogę pełnić i przyrzekam, że w ten sposób będę Mu służył.

Udał się zatem nad ową rzekę, zbudował tam sobie mieszkanie i mając w rękach zamiast laski długą żerdź, którą podpierał się w wodzie, niestrudzenie przeprawiał wszystkich podróżnych. Minęło już wiele dni, gdy raz spoczywając w swym domku usłyszał głos jakiegoś dziecka, które wołało tymi słowy: Krzysztofie, wyjdź na dwór i przepraw mnie! Krzysztof wybiegł co prędzej, ale nie zobaczył nikogo, a przecież, gdy powrócił do swego domku, znowu usłyszał głos kogoś, kto go wołał. Po raz drugi tedy wyszedł na zewnątrz, ale nie znalazł nikogo. Za trzecim wreszcie razem wyszedł na wołanie i spotkał nad brzegiem rzeki nie znanego sobie chłopca, który go usilnie prosił, by go przeprawił. Krzysztof tedy posadził sobie dziecko na ramionach, wziął laskę i wszedł w rzekę. Lecz oto woda w niej zaczęła powoli wzbierać, a chłopiec ciężył mu tak, jakby był z ołowiu, i im bardziej posuwał się naprzód, tym bardziej fala się wzdymała, a chłopiec coraz bardziej przygniatał jego ramiona nieznośnym ciężarem, tak że znalazł się w nader trudnym położeniu i poważnie lękał się o siebie. Gdy na koniec z biedą pokonał trudności i przebrnął rzekę, postawił chłopca na brzegu i rzekł doń: O wielkie niebezpieczeństwo przyprawiłeś mnie, chłopcze, i tak mi ciążyłeś, że gdybym miał cały świat na sobie, nie czułbym chyba większego ciężaru. A na to chłopiec odparł: Nie dziw się, Krzysztofie, bo miałeś na sobie nie tylko cały świat, lecz niosłeś na swych ramionach także tego, który stworzył ten świat. Ja bowiem jestem królem twoim, Chrystusem, któremu tutaj służysz. Abyś wiedział, że prawdą jest to, co mówię, wbij, gdy wrócisz, laskę twą w ziemię koło twego domku, a rano zobaczysz, że ona zakwitnie i obrodzi. To mówiąc zniknął z jego oczu. Krzysztof zaś powróciwszy wbił laskę w ziemię, a gdy rano wstał, ujrzał, że wydała liście i owoce jak palma.


Następnie przybył do miasta Samos w Licji, a ponieważ nie znał tamtejszego języka, prosił Pana, aby dał mu pojąć tę mowę. Gdy tak stał modląc się, sędziowie uważali go za szalonego i zostawili go w spokoju. On zaś uzyskawszy to, o co prosił, zakrył twarz, przybył na miejsce kaźni i umacniał na duchu chrześcijan, których męczono. Wtedy jeden z sędziów dał mu policzek, ale Krzysztof odsłonił twarz i rzekł: Gdybym nie był chrześcijaninem, zaraz odpłaciłbym ci za moją krzywdę. Wówczas Krzysztof wbił swą laskę w ziemię i prosił Pana, aby wypuściła liście, dla nawrócenia tego ludu. Tak też zaraz się stało i osiem tysięcy ludzi uwierzyło.

Król zaś posłał dwustu rycerzy z poleceniem sprowadzenia go do siebie, ale oni zastawszy go na modlitwie bali się oznajmić mu o tym. Posłał tedy drugich dwustu, a ci widząc go modlącego się, od razu z nim razem zaczęli się modlić. Wreszcie Krzysztof wstał i rzekł do nich: Kogo szukacie? A oni spojrzawszy w jego twarz rzekli: Król nas posłał, abyśmy cię związali i przyprowadzili przed niego. Krzysztof odrzekł: Jeżeli sam nie zechcę, to ani wolnego, ani związanego nie potraficie mnie zaprowadzić! Jeśli chcesz zatem - rzekli mu - to idź wolno, gdzie chcesz, a my powiemy królowi, żeśmy cię nie znaleźli. Nie - odparł - pójdę z wami. Po drodze nawrócił ich na wiarę chrześcijańską, kazał sobie ręce związać na plecach i tak postawić się przed królem. Król zobaczywszy go przeraził się i w jednej chwili spadł ze swego tronu. Dopiero gdy go słudzy podnieśli, zapytał św. Krzysztofa o jego imię i kraj, skąd pochodzi. Ten zaś odparł: Przed chrztem nazywałem się Reprobus, teraz zaś noszę imię Krzysztofa. Król na to: Głupio sobie wybrałeś imię na wzór imienia ukrzyżowanego Chrystusa, który ani sobie nie pomógł, ani tobie pomóc nie potrafi. Ale teraz, ty łotrze chananejski, dlaczego nie składasz ofiar bogom naszym? A Krzysztof odparł; Słusznie zwiesz się Dagnus, bo jesteś śmiercią świata i sprzymierzeńcem diabła, a twoi bogowie są dziełem rąk ludzkich. Król na to: Chowałeś się między dzikimi zwierzętami i potrafisz mówić tylko na sposób zwierzęcy i niezrozumiały dla ludzi. Teraz jednak, jeśli złożysz ofiary, otrzymasz ode mnie wielkie godności, a jeśli nie, to zginiesz na mękach. Skoro jednak św. Krzysztof nie chciał złożyć ofiar, kazał go król wtrącić do więzienia, a tych rycerzy, którzy byli po niego posłani, pościnać za to, że przyjęli chrześcijaństwo.


Następnie polecił razem z Krzysztofem zamknąć w więzieniu dwie piękne dziewczyny, z których jedna nosiła imię Nicea, a druga Akwilina, i obiecał im wielkie wynagrodzenie, jeśli skuszą go do grzechu ze sobą. Na ich widok Krzysztof natychmiast zaczął się modlić. Gdy jednak dziewczęta przeszkadzały mu klaszcząc w ręce i obejmując go, wstał i rzekł do nich: Kogo szukacie i po co was tu wpuszczono? A one przerażone jasnością bijącą z jego twarzy rzekły: Zmiłuj się nad nami, mężu święty, abyśmy mogły uwierzyć w Boga, którego ty głosisz. Na wieść o tym król kazał je przyprowadzić przed siebie i powiedział: Więc i wy dałyście sobie przewrócić w głowie? Przysięgam na bogów, że jeśli nie złożycie ofiar, marnie zginiecie! Ale one odparły: Jeśli chcesz, abyśmy złożyły ofiary, każ przyozdobić ulice i wszystkim zgromadzić się wokół świątyni. Tak też się stało. A one wszedłszy do świątyni zdjęły każda swój pasek, założyły je na szyje bożków, ściągnęły ich na ziemię i rozbiły w proch, po czym rzekły do zgromadzonych wokoło: Idźcie i wołajcie lekarzy, aby zajęli się waszymi bogami! Wówczas na rozkaz króla Akwilinę powieszono za ręce, a do nóg przywiązano jej wielki kamień, tak że całe ciało uległo rozerwaniu. Tak ona odeszła do Pana, siostrę zaś jej, Niceę, wrzucono do ognia, a gdy wyszła zeń nietknięta, ścięto jej głowę.


Następnie postawiono Krzysztofa przed królem, który kazał go siec żelaznymi rózgami i włożyć mu na głowę rozpalony szyszak żelazny, a na koniec sprowadził żelazne krzesło, polecił przywiązać doń Krzysztofa, a pod spodem rozpalić ogień ze smoły. Krzesło jednak rozleciało się, jakby było z wosku, a Krzysztof zeszedł zeń nietknięty. Wreszcie kazał go król przywiązać do pala, a czterystu żołnierzom strzelać doń z łuku. Tymczasem wszystkie ich strzały zatrzymywały się w powietrzu, a żadna nie zdołała dosięgnąć Krzysztofa. Król jednak sądząc, że żołnierze zabili go już strzałami, zaczął mu urągać, lecz wówczas jedna ze strzał zawisłych w powietrzu zawróciła i wbiła się w oko króla oślepiając go od razu. Ale Krzysztof rzekł doń: Jutro ja zakończę życie, a ty, okrutniku, zrób błoto z krwi mojej, pomaż nim swe oko, a odzyskasz zdrowie. Wówczas na rozkaz króla poprowadzono go na stracenie i skoro się pomodlił, ścięto mu głowę, a król wziął odrobinę jego krwi i przyłożył do swego oka ze słowami: W imię Boga i św. Krzysztofa - po czym od razu został uzdrowiony. Wówczas uwierzył i wydał dekret, aby każdy, kto by bluźnił Bogu lub św. Krzysztofowi, od razu karany był na gardle...

24.7.09

Logika Boga

Mt 13,18-23
"Posłuchajcie, zatem objaśnienia przypowieści o siewcy. Do tego, który słucha nauki o królestwie, a nie rozumie, przychodzi Zły i wyrywa to, co zostało zapisane w jego sercu. Taki człowiek przypomina ziarno zasiane koło drogi. A do ziarna zasianego na gruncie kamienistym podobny jest ten, kto słucha słowa i przyjmuje je natychmiast z radością, ale nie ma w sobie korzenia i jest niestały. Dlatego gdy przychodzą trudności lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamuje. Do ziarna zasianego między cierniami podobny jest ten, kto słucha słowa, ale codzienne troski i powaby bogactwa zagłuszają w nim słowo i nie wydaje ono owocu. Wreszcie do ziarna zasianego na glebie urodzajnej podobny jest, kto słucha nauki i ją rozumie. Dlatego przynosi plon: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, a trzeci trzydziestokrotny."


Jezus powołał na apostołów nie najgodniejszych, nie najmądrzejszych i nie najsilniejszych. Powołał tych, których chciał powołać: Szymona, który zaparł się Go paskudnie, i to aż trzy razy pod rząd. Tomasza - niedowiarka, który chciał Go dotykać paluchem, Jana i Jakuba, popędliwych synów gromu, Mateusza, który gorszyła zawodem, jaki wykonywał, wreszcie smutnej pamięci Judasza. Jednakże ci nie najgodniejsi, nie najmądrzejsi, nie najlepsi, nie najmocniejsi Apostołowie stali się świętymi (z wyjątkiem jednego), bo wytrwali do końca w powołaniu, do którego wezwał ich Bóg - ks. Jan Twardowski.



No tak, Bóg jak zwykle, wbrew wszystkiemu i wszystkim, jest tak nielogiczny, że...tworzy logikę nową. Mozna albo sie na ten , po ludkzu rzecz biorą, absurd, oburzyć albo go przyjąć.
jedno proste. Drugie - trudne koszmarnie...

21.7.09

Informacja

Będzie chwilowy przestój, bo praca wzywa. A potem kolejny i jeszcze kolejny, bo wyjeżdżam. Ale wrócę do bloga, wrócę. Pisać mam co, oj mam, tylko nie mam kiedy ;)

19.7.09

Nie mam czasu!

Mk 6,30-34
"W tym czasie apostołowie powrócili do Jezusa i opowiedzieli Mu o wszystkim, czego dokonali i czego nauczali. A On rzekł do nich: Idźcie sami na miejsce odludne i trochę odpocznijcie. Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu. Odpłynęli więc łodzią na miejsce pustynne. Ale widziano ich odpływających. Wielu to zauważyło. Przybyli więc tam pieszo ze wszystkich miast, nawet ich wyprzedzając. Kiedy Jezus wyszedł na brzeg, ujrzał wielki tłum. Ulitował się nad nimi, ponieważ byli jak owce, które nie mają pasterza. I długo ich nauczał."

Jak bliska mi ta dzisiejsza Ewangelia. Tez wiecznie nie mam czasu, też o odpoczynku marzę. No więć... bliska. Bliska, ale co... W jaki sposób bliska? Czy cos mi daje, cos pokazuje, do czegoś mobilizuje, czy tylko daje satysfakcję, chwilowe pocieszenie, że nie ja jedna, ale nawet postacie biblijne mają problemy z potwornym zmęczeniem?
Ewangelia by nie była Ewangelią, gdyby dawała tylko satysfakcję i nie sięgała głębiej.
Ale po kolei...
Uczniowie wracają z, hmm, misji, na którą wysłał ich Jezus.
Dziwna to wyprawa. nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Ciepły klimat, bywa, ze upał, pokonywanie drogi na pieszo. To lubię, bardzo lubię, ale... nie wyobrażam sobie siebie, bo... Jezus nakazał im iść bez zapasowych butów, bez jedzenia, bez okrycia w razie chłodu, bez pieniędzy nawet.
Podejrzewam, że w życiu bym nie poszła. Musiałabym zabrać pieniądze przynajmniej. Żeby sobie jakoś w razie trudnej sytuacji poradzić. A oni nie.
Posłuchali Jezusa. Poszli. Wracają. Dzielą się sukcesami, radościami, a Jezus... wydawałoby się, ze tylko wymaga i wymaga, a tymczasem... daje im prawo do zmęczenia. Nakazuje nawet odpocząć.
Jak dobrze, jakie to piękne, ludzkie w Bogu. Rozumie nasze zmęczenie. Nasza potrzebę spokoju.
kto ma dzieci, zwłaszcza boleśnie ząbkujące, ten wie,co znaczy niewyspanie, kompletny brak czasu. Czasem jest już tak, że ja to się nawet śmieję - nie mam czasu oddychać - tak mawiam.
A Boga to obchodzi. jak najbardziej: mówi: Idź w samotność, odpocznij trochę, nawet robiąc dobrą, Bożą robotę, jeśli robisz ją zgodnie z tym, czego chce Bóg - odpocznij czasem. Po prostu.
Dziecko śpi. Narrrrreszcie. Zrobie to, to i tamto. Albo nie. Albo odpocznę. Kładę się wcześniej, zamykam oczy, już zasypiam, a tu.. "Łeeeeeeeeeeeee" - z drugiego pokoju. Usypiam. 15 minut w plecy. Mija pół godziny. "mamaaaaaaaa!" No nie. Wstaję, usypiam. Za godzinę - to samo. Już mi się odechciewa spać. W ostatecznym rozrachunku znów śpię śmieszną ilość godzin na na dobę. W dzień dziecko chce brykać, ja spać. I tak w kółko. Zero perspektyw, póki iles tam zębów nie wyjdzie. Każdy ma spokój, tylko nie ja. Czasem człowiek chce się wściec, czasem płakać. Czasem nawet myśleć, że Boga to już nic chyba nie obchodzi.
Apostołowie p[opłyneli odpocząć. Jeszcze nie dopłynęli, a tam już tłumy. Znowu czegoś chcą. Jezus pewnie nie mniej, a moż ei bardziej zmęczony od apostołów.
Nie rozgania tłumu. Lituje się.l Naucza. I to długo. Widzi, że ludzie tego potrzebują.
Ja bym nie wytrzymała, ja bym się wściekła, nie znoszę, gdy ktoś mi zabiera minimum odpoczynku. Takie absolutne, najabsolutniejsze minimum.
A Jezus nie każe zmęczonym apostołom sobie pomóc przy tych wszystkich ludziach. Wysłał ich na odpoczynek, a gdy ktoś im ten odpoczynek zabiera, Jezus całą robotę przy tym kimś bierze na siebie.
Szczerze - jestem dziś, po kilku koszmarnych nockach i dziennych pobudkach wręcz nieprzytomnie zmęczona. A jednak - jakos funkcjonuje, daję radę i wciąż mam nadzieję na przespaną noc. I nie mogę oprzec się myśli, że własnie w ten sposób Jezus niejako bierze na siebie w moim zmęczeniu moją, a zarazem swoją robotę.
Moje dziecko śpi. I ja więc z tego czasu spokoju skorzystam. Dlatego dziś w blogu nie wstawiam więcej zdjęć. Zawsze to zajmuje troche czasu. A trzeba "wypocząć nieco". Nawet Bogu wszak na ludzkim wypoczynku zależy. Może dzisiejszy wpis wizualnie przez to uboższy, ale czy Bóg nie zatroszczy się o to, by choć samym tekstem udało mi się przekazać to, co przekazać chciałam?


18.7.09

Wielcy odchodzą...




Taka kolej rzeczy. Smutno, ale cóż... Wyjatkowo lubiłam słuchać tego człowieka.








Życiorys jego kontrowersyjny, ale mimo to myśli tak cenne, tak błyskotliwe... Tak prawdziwe. Ciekawe wreszcie. Zawsze to smutno, gdy ktoś wielki - poeta, myśliciel, filozof odchodzi. Coś się kończy - jakis etap z serii: za mojego życia, żył ktoś, kto poglądy miał inne niż ten zwariowany świat. Kto miał odwagę być sobą, w tym dobrym, pozytywnym znaczeniu, nie tym tandentym z reklamy pewnego napoju. Kto miał odwagę obserwowac świat i przyznać czasem, że jego własne poglądy nie mają racji bytu. Że się mylił.










Leszek Kołakowski





Lata dzieciństwa i szkoły powszechnej spędził w Radomiu, gdzie mieszkał do września 1939. W okresie II wojny światowej do 1942 mieszkał we wsi Skórnice, później we wsi Garbatka, okresowo, w tym cały 1943 rok, również w Warszawie. Mieszkał wtedy między innymi w jednym mieszkaniu razem z ratowanymi przez Irenę Sendlerową Żydami. W tymże 1943 roku ojciec Leszka Kołakowskiego został aresztowany przez Gestapo i zgładzony na Pawiaku. Pod koniec okupacji Leszek Kołakowski zdał małą maturę, częściowo w Warszawie, a częściowo w Radomiu.
Pod koniec 1945 roku przeniósł się do
Łodzi, gdzie rozpoczął studia na Uniwersytecie Łódzkim. W tymże roku wstąpił do AZWM "Życie" a także do PPR[2]. W 1949 wraz z żoną Tamarą przeniósł się do Warszawy, gdzie mieszkał najpierw w domu studenckim, a następnie we własnym mieszkaniu na Mokotowie. Do 1966 był członkiem PZPR. Był pracownikiem Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Był jednym ze współtwórców warszawskiej szkoły historyków idei, profesorem, do 1966 kierownikiem katedry historii filozofii nowożytnej na Uniwersytecie Warszawskim.
W 1965, wraz z
Marią Ossowską i Tadeuszem Kotarbińskim, sporządził opinię w sprawie pojęcia wiadomości[3], która została wykorzystana przez obronę w procesie Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, oskarżonych o "rozpowszechnianie (...) fałszywych wiadomości" w napisanym przez nich Liście otwartym do Partii. W 1966 odebrano mu katedrę i usunięto z PZPR za zbyt radykalną krytykę władz i odchodzenie w nauczaniu studentów od oficjalnego kanonu marksizmu. W 1968, za udział w wydarzeniach marcowych, odebrano mu prawo wykładania i publikowania, co zmusiło go do emigracji.
Na emigracji jego poglądy zaczęły stopniowo ewoluować od marksizmu do ogólnie rozumianej myśli
chrześcijańskiej. Po krótkim pobycie w Paryżu osiadł ostatecznie w Anglii, gdzie mieszkał do śmierci. Jego słynny esej Tezy o nadziei i beznadziejności, opublikowany w paryskiej Kulturze w 1971, stworzył intelektualny fundament dla strategii opozycji antykomunistycznej, inspirując powstanie KOR-u i Uniwersytetu Latającego. Przypisuje mu się m.in. pomysł stworzenia w PRL wolnych związków zawodowych. Współpracował z Polskim Porozumieniem Niepodległościowym w kraju. W latach 1977–1980 był oficjalnym przedstawicielem KOR-u za granicą i odpowiadał za kontakty między środowiskiem KOR-u i emigracją.
W Anglii na stałe związał się z
Uniwersytetem Oksfordzkim, gdzie w latach 1972–1991 był wykładowcą (Senior Research Fellow) w All Souls College, a po przejściu na emeryturę przyznano mu tytuł Honorary Member of Staff. Oprócz tego wykładał m.in. w Yale University, University of New Haven, Berkeley University oraz University of Chicago, gdzie pracował jako "visiting professor".





Zobacz film







W 1991 został członkiem rzeczywistym
Polskiej Akademii Nauk. Był członkiem Fundacji im. Stefana Batorego oraz Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Członek honorowy
Radomskiego Towarzystwa Naukowego. 29 kwietnia 2005 Leszek Kołakowski z inicjatywy Stowarzyszenia Przyjaciół Garbatki otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Gminy Garbatka-Letnisko (przebywał w niej w czasach II wojny światowej). Od 2006 był honorowym członkiem Rady Fundacji Centrum Twórczości Narodowej.

Prace filozoficzne [edytuj]
Pierwszym tekstem Kołakowskiego skonfiskowanym przez cenzurę, a zarazem pierwszym, który zaczął funkcjonować poza oficjalnym systemem, był napisany w 1956 dla "
Po Prostu" manifest "Czym jest socjalizm".
W 1958 Kołakowski opublikował monografię Jednostka i nieskończoność. Wolność i antynomie wolności w filozofii Spinozy, w której posługiwał się już warsztatem nie tylko historyka filozofii, ale również historyka idei. Filozofii XVII wieku pozostawał wierny w kolejnych swoich pracach. W 1965 opublikował głośne studium Świadomość religijna i więź kościelna, uznawane z jednej strony za aluzyjną krytykę realnego socjalizmu w historycznym kostiumie, a z drugiej strony za wnikliwą analizę przemian religijności w
XVII wieku. Kołakowski zarysowywał napięcie między indywidualną religijnością a wymaganiami wspólnotowego kościoła w ruchach protestanckich. Odczytywano to jako sprzeczność między jednostkowym zaangażowaniem intelektualisty a autorytarną rzeczywistością systemu.

Zobacz film



http://www.youtube.com/watch?v=B55WKXO--BA&feature=related




W latach 1968–1976 napisał trzytomową pracę

Główne nurty marksizmu. Powstanie, rozwój, rozkład, gdzie w sposób przekrojowy opisał rozwój tej doktryny, obalając wiele mitów i półprawd obecnych w dyskusjach na ten temat w krajach za żelazną kurtyną. Od 1966 jego zainteresowania zaczęły ewoluować w stronę filozofii kultury i etyki. W latach 1967–1975 napisał m.in: Kulturę i fetysze, Obecność mitu, Husserl i poszukiwanie pewności.
Pod koniec życia głównym przedmiotem jego zainteresowań filozoficznych była historia filozofii, zwłaszcza od XVIII wieku, w tym doktryny liberalizmu, a także filozofia kultury oraz religii. Jak pisze o nim Bronisław Baczko
[4]:
W naszym świecie, o którym wie, że staje się coraz bardziej świecki, Kołakowski uporczywie tropi obecność sacrum, czy też, by to rzec inaczej – obecność Boga ukrytego. Postawy wobec sacrum znajdują się w centrum jego uważnej i troskliwej refleksji, której przedmiotem są dzieje człowieczych zmagań z Bogiem, owe złożone i powikłane relacje, w które ludzie wchodzą z Bogiem w toku ich własnej burzliwej historii.



Zobacz film



http://www.youtube.com/watch?v=UDaQEakfi1o&feature=related




Nade wszystko Leszek Kołakowski jest moralistą, ale szczególnego pokroju, a mianowicie moralistą realistycznym. Świadom jest on w pełni, że nasza skończoność, nasze słabości i nasza historyczność narzucają nam nieuchronnie pewien relatywizm moralny. Z tym większym naciskiem podkreśla on więc, że zgodzić się na swą człowieczą kondycję znaczy również uznać i przyswoić sobie pewien moralny wzorzec bycia człowiekiem, którego nie jesteśmy twórcami, z czego wynika, że nie wolno nam przyzwalać na nic, co jest nieludzkie.Kołakowski jest racjonalistą sceptycznym i pragmatycznym: pokładać wiarę w rozum to, z konieczności, uznać również jego ograniczenia oraz postrzegać, jak łatwo ulega on pokusom namiętności.
Oprócz tekstów filozoficznych spod pióra Kołakowskiego wyszły również utwory o charakterze literackim, choć również poruszające tematykę filozoficzną: (
13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych, Rozmowy z Diabłem, Cztery bajki o identyczności). W przypowiastkach i bajkach Kołakowski w przystępnej i atrakcyjnej literacko formie analizuje zagadnienia i paradoksy filozoficzne lub przedstawia dyskusje pomiędzy różnymi szkołami i doktrynami.
W 1996 nagrał dla Telewizji Polskiej 30 miniwykładów poświęconych ważnym zagadnieniom filozofii kultury (m.in. władzy, tolerancji, zdradzie, równości, sławie, kłamstwu), wydane następnie w formie książkowej jako Mini wykłady o maxi sprawach. W 2004 rozpoczął telewizyjne wykłady z serii O co nas pytają wielcy filozofowie.







(źródło - Wikipedia.pl)

16.7.09

Mamina suknia

Góra Karmel...
Ta prawdziwa, z Ziemi Świętej, gdzie jeszcze nie dane mi było być, i ta duchowa...
Góra Karmel w Izraelu - jak inaczej musiała ona wyglądać w czasach Eliasza...

Kiedy Achab opowiedział Izebeli wszystko, co Eliasz uczynił, i jak pozabijał mieczem proroków, wtedy Izebel wysłała do Eliasza posłańca, aby powiedział: Chociaż ty jesteś Eliasz, to jednak ja jestem Izebel! Niech to sprawią bogowie i tamto dorzucą, jeśli nie postąpię jutro z twoim życiem, jak się stało z życiem każdego z nich. Wtedy Eliasz zląkłszy się, powstał i ratując się ucieczką, przyszedł do Beer–Szeby w Judzie i tam zostawił swego sługę, a sam na odległość jednego dnia drogi poszedł na pustynię. Przyszedłszy, usiadł pod jednym z janowców i pragnąc umrzeć, rzekł: Wielki już czas, o Panie! Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków. Po czym położył się tam i zasnął. A oto anioł, trącając go, powiedział mu: Wstań, jedz! Eliasz spojrzał, a oto przy jego głowie podpłomyk i dzban z wodą. Zjadł więc i wypił, i znów się położył. Powtórnie anioł Pański wrócił i trącając go, powiedział: Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga. Powstawszy zatem, zjadł i wypił. Następnie mocą tego pożywienia szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb.

Tam wszedł do pewnej groty, gdzie przenocował. Wtedy Pan skierował do niego słowo i przemówił: Co ty tu robisz, Eliaszu? A on odpowiedział: Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie. Wtedy rzekł: Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana! A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze — trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień; Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu — szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty. A wtedy rozległ się głos mówiący do niego: Co ty tu robisz, Eliaszu? Eliasz zaś odpowiedział: Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie (1 Krl 19, 1–14).


Można by pisać o Górze Karmel i pisać. I ciekawostki, i wiele, bardzo wiele osobistych odczuć, refleksji, wspomnień, bo duchowość karmelitańska jest tym, co pociągało mnie przez lata i do czego do dziś lubię wracać wspomnieniami. Teraz dużo bardziej "leży" mi duchowość ignacjańska, ale sentyment pozostał...Ba, był czas, że na studiach robiłam magisterkę z pamiętnika pewnej mało znanej karmelitańskiej polskiej mistyczki, która nie została świętą tylko dlatego, że... jej ciało zostało zamurowane w ścianie pewnego wilgotnego klasztoru i niestety było nie do zobaczenia, nie do odzyskania, a to według ówczesnych przepisów było przeszkoda do kanonizacji właśnie...
Trudno mi tutaj z tych przeżyć, refleksji, wspomnień, myśli wydobyć to, co najistotniejsze, bo w Karmelu piękne i istotne... wydaje mi się wszystko...

Jest takie jedno miejsce z Karmelem, a zarazem i z moją osobistą historią związane, które zawsze mi się przypomina 16 lipca właśnie, choć tego dnia akurat tam nie byłam. To miejsce ma swój klimat i tam, tak jak do tynieckiego opactwa pod Krakowem, które lubię z innym powodów, wciąz powracam - albo w myślach, albo w rzeczywistości na naszych kiedyś małżeńskich,a teraz już rodzinnych wycieczkach.
Czerna (zdjęcia pochodzą z zasobów Internetu)...

Cmentarz jak nie z tych czasów. taki typowo klasztorny. Piękny po prostu. W lipcu kwitną tam czerwone róże. na każdym grobie jeden krzak. Z góry nad klasztorem wygląda to cudnie.

Dlaczego wracam tam myślą 16 lipca akurat? Bo to wspomnienie Matki Bożej z Góry Karmel.


Maryja karmelitańskich znaków
Jerzy Zieliński OCD

Brązowy szkaplerz

Znakiem karmelitańskiej duchowości maryjnej jest szkaplerz - wierzchnia część habitu. Zakłada się go przez głowę. Jeden płat materiału opada na plecy, a drugi na piersi. Łacińskie słowo scapulae oznacza barki, ramiona, plecy. W tradycji Karmelu wyraża on poświęcenie się Maryi, bycie przez Nią odzianym, zaufanie Jej macierzyńskiej miłości i pragnienie, aby tak jak Ona, oddać się w służbie bliźnim.

Szkaplerz, jako szata Maryi, pojawia się w trudnym dla karmelitów czasie. Początki Zakonu dalekie były od upragnionej przez nich stabilności. Mało znany w nowym dla siebie środowisku europejskim, postrzegany z nieufnością przez hierarchię Kościoła oraz inne wspólnoty zakonne, stał przed niebotyczną przepaścią. W takim położeniu, świątobliwy generał Zakonu, angielski karmelita Szymon Stock, prosi Maryję, aby przez udzielenie jakiejś łaski, zachowała Zakon sobie poświęcony. Prosi o pełne uznanie przez Kościół i określenie miejsca w jego wspólnocie. Tradycja podaje, że św. Szymon modlił się usilnie słowami antyfony ?Flos Carmeli - Kwiecie Karmelu". W odpowiedzi Maryja ukazała mu się w nocy z 15 na 16 lipca 1251 r. w otoczeniu aniołów i wskazując na jego szkaplerz, ustanowiła go znakiem swej matczynej opieki. Uczyniła to słowami: "To będzie przywilejem dla ciebie i wszystkich karmelitów - kto w nim umrze, nie zazna ognia piekielnego" (A. Urbański, Dokumenty historyczne dotyczące Szkaplerza Karmelitańskiego, "Głos Karmelu" nr 7-8/1951, s. 168).


Czerna

Szkaplerz jest znakiem zaangażowania się w świadomą i zażyłą miłość względem Najświętszej Panny. Jezus pozwala nam brać udział w swych synowskich uczuciach do Matki, a dał temu wyraz w czasie agonii na krzyżu prosząc, byśmy przyjęli Ją do domu naszego serca. Rozpoczyna się wówczas zupełnie nowy etap wewnętrznego życia. Najpierw dlatego, że decydujemy się "wziąć Ją do siebie" (Mt 1, 20), co jest wielkim pragnieniem Jezusa i wyrazem Jego wyjątkowo subtelnej miłości do każdego z nas. Po wtóre Maryja jest Matką świętości. Skoro jest obecna i uczestniczy razem z Jezusem w stwarzaniu wszystkich i poszczególnych łask, to tym samym przyczynia się do powstawania i wzrostu życia duchowego.


Wnętrze kościoła o. karmelitów w Czernej

Nabożeństwo szkaplerzne, jak i cała pobożność maryjna Kościoła, wiedzie do coraz głębszej jedności z Chrystusem. Nie można myśleć o jedności z Maryją nie mając na uwadze Jej naśladowania, ani też myśleć o Jej naśladowaniu nie mając na uwadze jednoczenia się z Nią. Właściwie pojęte nabożeństwo szkaplerzne, jako dzieło naśladowania Maryi, pozwala odtworzyć w duszy przykład i naukę Jezusa, a więc prowadzi do chrześcijańskiej dojrzałości. W znaku szkaplerza Maryja uczy otwartości na Boga i Jego wolę odkrywaną w wydarzeniach codziennego życia; uczy słuchania słowa Bożego skierowanego do nas w Biblii; uczy wiary praktycznej i modlitwy nieustannej.

Szkaplerz jest znakiem naszej troski o dobro wszystkich ludzi. Wyraża on naśladowanie zatroskania Maryi o krewną Elżbietę (Łk 1, 38-40) i nowożeńców z Kany Galilejskiej (J 2 ,3-5). Odziani szkaplerzem stanowią jakby oczy, ręce i nogi Maryi, dzięki którym może Ona dotrzeć do wszystkich potrzebujących. Pomoc Maryi nie ogranicza się wyłącznie do matczynego uczucia miłości względem nas, ale zawsze jest konkretna i skuteczna.


Fragment drogi krzyżowej w Czernej

Szkaplerz jest wreszcie znakiem uczestnictwa w duchowych dobrach Karmelu. Zakon ma do zaoferowania ogromne duchowe bogactwo. Już w czasach średniowiecza szkaplerz stał się częścią pastoralnej działalności karmelitów, którzy przez tworzenie bractw, przekazywali wiernym niektóre elementy swego charyzmatu, jak zaufanie w macierzyńską troskę Maryi, modlitwę liturgiczną i prywatną, dzieła miłosierdzia, wsłuchiwanie się w Słowo Boże i wewnętrzne nawrócenie.

Szkaplerz doczekał się swego męczennika. Jest nim Zairczyk, Izydor Bakanja (ok. 1855-1909). Urodził się w pogańskiej rodzinie w wiosce Mbandaka w dawnym Kongu Belgijskim. Przyjąwszy chrzest z rąk trapistów i wprowadzony przez nich w prawdy wiary chrześcijańskiej dał poznać niebawem swoim postępowaniem szczególne umiłowanie Maryi. Odmawiał różaniec i nosił szkaplerz. Dwa brązowe płatki sukna przypominały mu o nowej godności dziecka Bożego i tak też wypowiadał się o znaku Maryi.

Swoją budującą postawą i noszeniem szkaplerza ewangelizował rodaków, co niezmiernie drażniło dyrektora plantacji kauczuku, van Cautera, belgijskiego ateisty, u którego pracował. Pracodawca nakazał mu zdjąć szkaplerz, a gdy tego nie wykonał poddał go biczowaniu pejczem zakończonym gwoździkami, mówiąc: "Żadnego pożytku nie ma z tych psów chrześcijańskich; zagrażają oni władzy Białych. Jeżeli ten smarkacz się nie zmieni, wszyscy moi poddani, służba i robotnicy, i wszyscy mieszkańcy wioski nie będą nic robić tylko się modlić! I kto będzie pracował!" (L'Osservatore Romano, 24.04.1994, s. 13). Porzucony w lesie zmarł po sześciu miesiącach agonii przebaczając oprawcy i wyznając: "Umieram, bo jestem chrześcijaninem".

http://www.karmel.pl/duchowosc/maryja/baza.php?id=19


Czerna

Karmel jest duchowością Spotkania. W ciszy, milczeniu. Duchowością oczekiwania na powiew Boga. To, co w karmelitańskości ujęło mnie kiedyś, to brak metody, brak ścisłych reguł modlitwy (po latach zaczęło mi jednak tego brakować, stąd pewnie teraz moje upodobanie do elementów Lectio divina czy duchowości św. Ignacego). To duchowość miłości. Oczekiwania właśnie.

Ale Karmel jest też duchowością... trzymania się maminej sukni.
I to, choć szkaplerz, przyjęty w Czernej, mam od wielu lat, odkrywam wciąż na nowo. Albo raczej od początku.

Dlaczego na temat z pozoru typowo zakonny piszę tutaj ja, żona i matka przecież?

Nie tylko z powodu osobistego sentymentu do miejsc, ludzi, historii. Przecież duchowość nie jest czyms dla zakonów tylko zarezerwowanym. jest drogowskazem, z którego i zwykły żyjący w świecie człowiek może skorzystać, biorąc z tej duchowości to, co najważniejsze, jej sedno.

Może dlatego jakoś mimochodem tak wyszło, że większość moich ulubionych świętych to karmelitanki albo karmelici?